Strona:PL Mirbeau - Pamiętnik panny służącej (1923).djvu/125

Ta strona została przepisana.

ścią, błogosławieństwem i podarunkami, zupełnie jakbym była mamką, której powierzono dziecię blizkie śmierci, a która swojem czystem, zdrowem mlekiem, nanowo odrodziła wszystkie jego organy, powracając mu uśmiech życia.
Niekiedy zapomniała pani o swojem stanowisku względem mnie, chwytała mnie za ręce, pieściła i ściskała i ze łzami szczęścia w oczach szeptała:
— Wiedziałam, dobrze wiedziałam... jak tylko zobaczyłam cię... wiedziałam napewno...
I następowały projekty podróży tam, gdzie dużo słońca... na wieś, gdzie pełno róż...
— Ty nigdy już nas nie opuścisz, nigdy, moje dziecko.
Jej entuzjazm często zawstydzał mnie, ale kończył się przeświadczeniem, że nań zasłużyłam.
Czyż ja wobec tego chciałabym nadużyć jej szlachetności... Ach, prawdziwe nieszczęście!...
Co się miało stać, stało się.
Tego dnia powietrze było bardzo gorące, bardzo ciężkie, zanosiło się na burzę. Nad morzem ołowianem i jakiemś plaskiem niebo zapadało się od chmur przygniatających, rudawych, gdzie burza wzbierała i jakby nie mogła wybuchnąć. Pan Jerzy nie wyszedł nawet na taras i zostaliśmy w jego pokoju. Bardziej podrażniony, niż zazwyczaj, pod wpływem naelektryzowanej atmosfery, nie chciał nawet, abym czytała mu wiersze.
— To mnie męczy! — powiedział. — A przytem czuję, że czytałabyś dzisiaj niedobrze.
Udał się do salonu, próbując trochę grać na pianinie. Ale muzyka znużyła go w tej chwili i powrócił do swego pokoju, a myśląc, że go to rozerwie nieco, zaczął rysować sylwetki kobiece. Ale wnet porzucił papier i ołówek, z niecierpliwością wyrzekając:
— Nie mogę... nie jestem w usposobieniu... Ręka mi się trzęsie... sam nie wiem... czego chcę. I ty także masz coś w sobie, nie wiem co... jakbyś nie mogła znaleść sobie miejsca...