przyjęłaby mnie niechętnie... A zresztą cóżby mi ona powiedziała?... Odeszłam, powtarzając sobie do nieskończoności tę prześladującą mnie zwrotkę: To jest życie.
Ulice wydawały mi się nieznośnie smutne. Przechodnie zaś sprawiali na mnie wrażenie widziadeł. Gdy z daleka dojrzałam połyskujący jak latarnia morska w nocy, lub jak kopuła złocona w słońcu, kapelusz jakiego pana.... serce moje poczynało trząść się... Ale nie był to Wiliam...
Na ołowianem, zupełnie cynowem niebie, żadna nadzieja nie jaśniała. Powróciłam do swego świeżo wynajętego pokoju pełna obrzydzenia.
Ach! tak! mężczyźni!.. Czy są oni stangretami, kamerdynerami, dandysami, książętami lub poetami, wszyscy są jednacy... Łajdaki!...
Myślę, że są to już ostatnie wspomnienia, które przywołuję. Mam jeszcze wiele, wiele innych, ale wszystkie już są do siebie podobne, nuży mnie opisywanie ciągle tych samych historji, defilowanie przed tą monotonną panoramą tych samych twarzy, tych samych dusz i tych samych widm. A przytem brakuje mi już dowcipu, ponieważ coraz bardziej jestem roztargnioną, gdy schodzę do tych popiołów przeszłości. Miałam jeszcze opowiedzieć pobyt mój u hrabiny Fardin. Ale po co? Jestem nadto znużona i przytem czuję niesmak.
Jest druga po północy... Ogień mi gaśnie, lampa gaśnie, nie mam ani drzewa ani nafty. Idę spać... Ale umysł mój nadto rozgorączkowany, nie będę mogła usnąć. Marzyć będę o tem, co tkwi we mnie... marzyć będę o tem, co będzie jutro... Noc jest spokojna, cicha... Silne zimno ścisnęło ziemię, a niebo skrzy się od gwiazd. Józef jest w drodze, tej nocy jedzie... Widzę go.... widzę, jakbym nań patrzyła w rzeczywistości... siedzi w wagonie, poważny, zamyślony, olbrzymi... Uśmiecha się do mnie.... Zbliża się do mnie, już jest tuż przy mnie... Nakoniec przynosi mi spokój, wolność, szczęście... Szczęście?
Jutro go zobaczę...