otrząsnąć trochę, moja biedna mała... pocieszysz się. I nalewając mi napój, całą godzinę, z łokciami na stole, głosem przepełnionym westchnieniami, opowiadała mi nieszczęsne historje o chorobach, połogach i śmierci swojej matki, swego ojca i siostry... Głos jej z każdą chwilą stawał się mniej wyraźny... a oczy mętniały, i powtarzała, oblizując swój kieliszek:
— Nie trzeba się tak trapić... Śmierć twojej matki... och! te wielkie nieszczęście... Ale cóż chcesz?... Wszyscy jesteśmy śmiertelni... Ach, mój Boże! Ach! biedna mała!...
Następnie popadała w płacz, i nie przestawała utyskiwać:
— Nie trzeba się trapić... nie trzeba się trapić...
Początkowo była to skarga... potem przeszła w rodzaj przeraźliwego ryczenia, które wzmagało się...
I jej tłusty brzuch, jej tłuste piersi, i jej potrójny podbródek, wstrząsał się od łkania, wznosił się i opadał niezwykle...
— Uciszcie się, Marjanno — wyrzekłam... — Pani usłyszy i przyjdzie.
Ale nie słuchała mnie, zanosząc się coraz bardziej płaczem:
— Ach! nieszczęście!... jakie wielkie nieszczęście!
W końcu i ja, mając żołądek napełniony wódką i serce ogłuszone łzami Marjanny, zaczęłam łkać jak Magdalena... Bądź co bądź... nie jest to wcale zła dziewczyna... Ale nudzę się tutaj... nudzę się... nudzę... Chcę być w służbie u jakiej kokoty, lub jeszcze lepiej w Ameryce...