Pomnisz park, gdzie tak smutni szliśmy w wieczór mglisty?
Ścieżką usianą wonnem kwieciem bzów
Kroki nas wiodły marzących, bez słów,
Zmrok w barwy kwiatów mieszał swoje ametysty.
Kędy słońce tonęło, w daleki gdzieś kraj
Serca się rwały do ojczyzny śnionéj,
Gdy dźwięk krysztalny w lazurów opony
Jak strzała złota wybiegł po nad cichy gaj!
Potem jeszcze, i jeszcze — jak rakiety śpiewne,
Drugi i trzeci z gęstwy drzew się wzbił,
Aż głos, jak gdyby próbując swych sił,
Rozsypał się w rulady urwane, niepewne.
Stanęłaś, gestem ciszę nakazując mi:
„To słowik!“ rzekłaś, „ach, nadstawmy ucha!“
Chciwie słuchałaś, podobna do ducha,
Wygnanego z Edenu, u Edenu drzwi.
A noc melancholijna zstępowała wolno;
Jak lekki pył popielny przez najgęstsze sito.
Sączyła się na całą krainę okolną,
Roztapiając kontury we mgłę nieprzebitą.