Śniłem, że ciało moje zmieniło się w skrzypce;
Nie mogąc nóg poruszyć, związanych w powiciu,
Cały w suchej, drewnianej ściśnięty kolébce,
Żyłem jedynie tylko w strun napiętych życiu.
Leżałem, nic prócz serca nie mając ludzkiego,
Sztywny w swojem pudełku, jak martwieć w swej trumnie;
Wtem dobyłaś mię z mroków, co snu tego strzegą,
I zgrabnie szyjkę moją ujęłaś a dumnie.
I znalazłem się w sali teatru wspaniałéj,
Wielkiej, jak miasto całe, jak niebo — wysokiéj,
Którą napełniał szumnie tłum już rozszalały,
Zalewając balkony gwarnemi potoki.
Stanęłaś w heroicznej, wyniosłej postawie
Nad rampą, okiem pewnem prowadząc po sali;
Tak, w piękny dzień słoneczny, na olbrzymiej nawie
Stoi dzielny kapitan, wiodąc ją po fali.
Poważnemi pomruki za nami w półcieniu
Burzyła się orkiestra, la podając sobie,
A tak wiele się głosów zlewało w tem brzmieniu,
Że dziwny zawrót głowy przejął mię w mym grobie.