Świeczniki o gwiazd blaskach, pod sklepieniem w górze,
Konstelacyami zdały się w niebios błękicie.
Na zielonym, różowym pilastrów marmurze
Olśniewająco drgało ich świateł odbicie.
W łożach, gdzie aksamity, jedwabie, — kobiety
Zbierały się powoli czarodziejskiem gronem,
Słoniąc białe swe łona świetnemi bukiety
Z kwiatów podzwrotnikowych, lśniących barw milionem.
A pod złotem balkonów, w głębi przyciemnionéj,
Zkąd nagle, dzikie głosy w górę się wzbijały,
Bałwanił się potężnie parter niezliczony,
Podobny do fal czarnych, rozbitych o skały.
W ciepłem powietrzu drgały narkotyczne wonie,
Głosy zlały się w gwary długie, niemilknące,
A wachlarze, na których morze iskier płonie,
Wiały, jak skrzydeł ptasich stubarwnych tysiące.
Lecz jak naraz dziewiczych puszcz cichną przestrzenie,
Kiedy napór się przerwie uraganów szału.
Tak nagle salę wielkie zaległo milczenie,
Gdy orkiestra ucichła czekając sygnału.
Jakiż język na świecie was dobrze opisze,
Flety, co tłómaczycie gwar śmiechów, łez ciszę!
Altówki tęskne, słodkie! Ryczące puzony!
Oboje nad zroszoną stem strug świeższe niwę!
Stare, szczere fagoty! Klarnety płaczliwe!
Skrzypce o krzykach bólu, tkliwości tłumionéj!