Strona:PL Miriam - U poetów.djvu/179

Ta strona została przepisana.

A pod wód taflą, ciężką, jakby płynny ołów,
Szczątki zbutwiałej nędznej flory takich dołów
Pełzają w gęstym kale, zkąd chwilami drżące
Baniek gazu zimnego wznoszą się tysiące...

Tam ona żyje.
Czasem, gdy noc czarna wkoło,
Gdy swe alabastrowe księżyc skryje czoło
Za wyzębione góry, za wzgórków mur szary;
Gdy gwiazdy otulone we mgły i opary
Czuwają uśmiechnięte nad senną równiną;
Gdy wszystkie głosy, tchnienia bledną, gasną, giną,
Gdy wszystko, co wkrąg za dnia mówi, śpiewa, dysze,
W mroku zwolna usypia, otula się w ciszę, —
Ona wychodzi...
Z bagna, które się zmarszczyło,
Podnosi się; przez wodę płynie czarną, zgniłą;
Po oślizłych sitowiach wypełza bez szmeru,
Marzycielka spragniona nocnego eteru.

Z pod kępy młodej trzciny, którą wiatr kołysze,
Posępnie patrzy w mroki, wsłuchuje się w ciszę
I poi się od łąk gdzieś woniejącem sianem...

Marzy o pięknem słońcu, nigdy niewidzianem,
O ptakach, o lazurów przejrzystych sukienkach,
O motylach złocistych, wysmukłych panienkach,
O chmurach, wietrze, który chłodzi skwary słońca,
O wszystkiem, co — het — może lecieć w dal bez końca!

Wznosi ciężki łeb, który pleśń kryje i piana, —
I ona, ta ohyda zewsząd odpychana,