Teraźniejszość chłonęła całe jej istnienie:
Przede mną żadnych wspomnień to życie nie miało,
Dziś — wieczór dnia pięknego był przyszłością całą!
Zwierzała się naturze, która promienistym
Witała nas uśmiechem, i modlitwom czystym,
Które, z sercem radosnem, a nie z bólu jękiem,
Przed ołtarz ulubiony niosła z kwiecia pękiem;
Jej dłoń mię pociągała na stopnie świątyni,
Szedłem za nią posłusznie, jak to dziecię czyni,
A głos jej szeptał cicho: „Módl się razem ze mną;
Bez ciebie niebo nawet pustynią mi ciemną!“
Lecz po cóż wywołuję tych scen dawnych roje?
Dajmy wiatrom się skarżyć, szemrać — morskiej fali
Wracajcie, o, wracajcie, smutne myśli moje!
Dziś marzeń chcę, nie żali.
Patrzcie, jak w swej kotlinie woda źródła żywa
Okrągli się w jeziorko na ciasnej przestrzeni,
Modra, czysta, od wiatru skryta, co się zrywa,
I duszącego żaru palących promieni.
Łabędź biały, co pływa śród przezrocza wstęgi
I nurzając w niem szyję lekkie budzi kręgi,
Zdobi, nieprzyćmiewając, to jasne zwierciadło
I nad gwiazd się kołysze przestrzenią w toń padłą;
Lecz, jeśli, ulatując ku źródłom gdzieś innym,
Strzepnie wilgotnem skrzydłem po krysztale płynnym,
Niebo podwodne gaśnie, fale brunatnieją,
Głąb ćmi się pod lecących piór białych zawieją.
Jakby sęp, rodu jego wróg wieczny, okrutny,
Usiał wodę, śladami śmierci jego smutnéj;
I cudnego jezioro toń błękitniejąca
Zmienia się w topiel ciemną, którą namuł zmąca.