Śmierć kosiła: w żałobie miasto pustką stało.
Błądziłem; wtem, przez okno otwarte, na całą
Ulicę, wielkie, ciężkie rozbrzmiało westchnienie.
Zmąciło ciszę nocy, powiało przez cienie
I zwolna gdzieś tani, w grozie ciemności, zanikło...
Ksiądz wszedł, mrucząc modlitwę przy konaniu zwykłą;
Rzężenie się wznowiło, suche, urywane,
Nakształt łkań, że śmierć zwleka ostatnią już ranę,
A ból jego w milczenie spływał nocy chmurne,
Jak łzy wody ściekają w granitową urnę
Uciekłem, ale odtąd wciąż je, wciąż je słyszę.
Ono w głosie mych kroków mąci ulic ciszę,
Ono brzmi w suchy m liści trąconych szeleście,
W każdem tchnieniu ust moich, w każdym moim geście,
Zawsze i wszędzie ono, goni mię i nęka!
Dla marzycieli nudy, życie — cóż za męka!
Lecz kiedy śmierć się zbliża, jakiż żywot miły!
Myślę o pocałunkach, co nas tak poiły,
O wonnem twojem łonie, zmysłów omdlałościach,
O letnich zmrokach, rannych, przedświtowych pieszczotach, radościach,