Jedna z rąk jej zwisała z śmiertelnej pościeli,
Druga, na piersiami, jasna, jako lilii pąk,
Zdała się jeszcze trzymać, cisnąć do warg bieli
Znak świętych Zbawcy mąk.
Usta, wciąż wpółotwarte, jak do całowania;
Ale duch jej pierzchł w boskim pocałunku tym,
Podobny lekkiej woni, którą żar pochłania,
Nim ognia tknie ją dym.
Teraz zimne te usta śpią już, śpią na wieki,
Oddech w piersi stężałej na wieki już ścichł,
Na oczy bez spojrzenia spuszczone powieki
Zakryły martwość ich.
A ja stałem w bojaźni jakiejś niewymownéj,
Nie śmiałem się przybliżyć do wielbionych zwłok,
Jakby już skrył je zgonu majestat bezsłowny
W swój święty, wielki mrok.
Nie śmiałem!... lecz ksiądz pojął, co się we mnie dzieje,
Wziął krzyż z zimnych jej palców i włożył mi w dłoń:
„Tu masz, synu, wspomnienie — i razem nadzieję:
W żywota nieś je toń!“
Tak, ty zostaniesz ze mną, dziedzictwo żałobne!
Siedmkroć drzewo, co cień swój jej mogile śle
Bezimiennej, stanęło nowym liściem zdobne, —
Tyś nie opuścił mnie.
Zawieszony na sercu, w którem czas surowy
Ściera wszystko, tyś wiernie jej wspomnienia strzegł,
Strona:PL Miriam - U poetów.djvu/23
Ta strona została uwierzytelniona.