Statek jego zatonął, życie się spełniło:
Rzuca w morze butelkę — i wita z mogiłą
Dni przyszłości, co swe mu otworzą dziedziny.
I uśmiecha się, marząc, że szkło kruche owo
Zaniesie imię jego i myśl do przystani;
Że ono ziemię zwiększa jedną wyspą nową,
Zaznacza nową gwiazdę na niebios otchłani
Że Bóg może pozwolić falom wściekłej wody
Chłonąć łudzi i statki, lecz nie ducha płody;
Że oparł się tą flaszką — śmierci, świata pani.
Stało się. Teraz niechaj Bóg ją ma w opiece!
Nad statkiem pochłoniętym fal opadły grzywy.
Prąd wschodni — zachodniego ustępuje rzece,
I butelka się buja w kolebce wrzawliwéj.
Sama, wątła, śród sprzecznych oceanu prądów,
Żaden wiatr jej nie wskaże, kędy szukać lądów;
Lecz ona idzie z arki, z gałązką oliwy.
Prądy ją unosiły, kra wstrzymuje, w śniegu
I lodu płaszcz ją tuli biały, nieprzezroczy.
Szyk czarnych koni morskich potrąca ją w biegu,
Powraca, wietrzy, co to, i trwożnie się boczy.
Ona czeka, aż lato zmieni przeznaczenie
I lodów jej otworzy opornych więzienie,
Wtedy ku ciepłym strefom z falami się toczy.
Kiedyś, dzień był spokojny — i toń morza lśniąca,
Falami z dyjamentów, złota i szafiru,