Gdy ujrzy nagle słońce, co, rozdarłszy chmury,
Sięga świetnym promieniem w głąb’ klatki ponuréj
I nad odsłaniającą się błękitu niwą
Potrząsa, jak lew złoty, płomienistą grzywą,
Orzeł więzień tak długo w kraty dookoła
Bije skrzydły, aż padnie lub wyrwać się zdoła.
— Tak dusza ma: z cielesnej swej, ciasnej ciemnicy
Wciąż się ku jakiejś dali rwie różanolicéj;
Kiedy święta Poezya, z niedościgłej wyży,
Budząc szał żądz olbrzymich, wzrok swój ku niej zniży,
Pragnęłaby nad jasne wzbić się utwierdzenie,
By tam odetchnąć wolno, szeroko, szalenie,
Między ziemią a Bogiem, za chmur ciemną ścianą,
Za równi lazurowych krainą nieznaną,
Tchnieniem czystem, jakiego pierś ludzka nie sięga
I gdzie tór swój zna jeno anielska potęga.
Bo jej tchu brak, mej duszy, brak jej tchu w tym świecie,
Gdzie ze wszech stron uściskiem ohydnym ją gniecie
Chaos rozkładających się wkrąg społeczności
Z rużem na zwiędłych licach, z gangreną u kości!
— Ona chce gór wyniosłych w lśniącej bieli śniegu,
Olbrzymich, stromych skalisk, tych tronów szeregu,