Strona:PL Mniszek Helena - Trędowata 01.pdf/010

Ta strona została przepisana.

Ordynat siedział jak przymurowany, opięty w elegancki strój do konnych wycieczek, w długich botfortach. Wyglądał zgrabnie i postawnie.
Jadąc stępa, młody pan, widocznie zamyślony, patrzał przed siebie. uderzając pejczem po końcach butów. Słońce nieciło iskierki na błyszczących ostrogach.
Stefcia cofnęła się za drzewa, lecz nagłym ruchem spłoszyła z gałązki kraskę. Ptak zatrzepotał skrzydłami, kwiląc głośno.
Michorowski spojrzał w tę stronę.
Stefci uderzyła krew do głowy.
— Zobaczył mnie!... Boże!... że też ja go zawsze spotkać muszę!
Przyklękła po rozsypane kwiaty, udając, że go nie widzi.
Ale on już podjechał blisko, zdjął czapkę i zawołał żartobliwie:
— Dzień dobry, pani! Co pani tu robi tak rano? Gdzie pani zdobyła tyle kwiatów? Pośród tych drzew jest pani jak rusałka.
— To też spotkałam wilkołaka — odparła z gniewem bez namysłu.
On podniósł brwi i złośliwie uśmiechnięty, odrzekł:
— Owszem, chcę być wilkołakiem przy pani, jako rusałce.
Stefcia poczerwieniała gwałtownie.
— Czy pan jedzie do Słodkowie? — zapytała chłodno.
— Tak. Mam zamiar panią tam odprowadzić.
— Ja sama trafię do domu.
— Bardzo wątpię! Przedewszystkiem nie udźwignie pani tego zielska. To waży cały pud. Muszę pani ulżyć.
Zeskoczył z konia i wytwornym ukłonem czekał na podanie ręki.
Stefcia zawahała się lecz podała mu ją wzburzona i prędko się cofnęła.
— Ależ nie objąłem palców pani... Nie! Stanowczo jestem zadżumiony! — zawołał składając ręce komicznym ruchem.
Miała go ochotę bić.
Michorowski patrzał na nią z ironicznym uśmiechem. Ona drżała z gniewu pod spojrzeniem jego szarych oczu.
Zebrawszy kwiaty, kiwnęła mu dumnie głową i rzekła odchodząc:
— Żegnam pana.
— Hm, pani jest energiczna, ale i ja muszę jechać do Słodkowic, inna droga nie istnieje.
Stefcia skręciła w las, wskazując na bielący pas drogi.
— Proszę, niech pan jedzie.
— A pani?
— Ja idę lasem.
— Nie mogę pani zostawić w tej puszczy. Pani jest dziś tak nerwową, że zabłądziłaby łatwo.
Postępował obok niej, prowadząc konia za uzdę.
Stefcia zacięła wargi. Szła prędko, milcząc.
On mówił wciąż głosem, przesiąkniętym złośliwością:
— Wie pani co? Niech pani siądzie na mego konia, a ja pójdę obok, jak paź. Albo jeszcze lepiej: siądźmy razem. Na rusałkę i wilkołaka tak stosowniej.
Stefcia nie odpowiedziała, przyśpieszając kroku...
— Pani odemnie ucieka, jak od straszydła leśnego. Przecie ze mnie wcale ładny chłopczyk, co? Nie uważa pani?
Żadnej odpowiedzi.