Strona:PL Mniszek Helena - Trędowata 01.pdf/020

Ta strona została przepisana.

— Proszę pana, czy mojej ciotce wszystko jedno, jakiemi końmi jedzie?
Klecz zmieszał się mocniej.
— Nie, pani baronowa zawsze sama dysponuje i rozmaicie: czasem kare, czasem kasztany.
— A więc musi pozostać tak jak jest.
Klecz zrozumiał, że niezręcznie poruszył tę sprawę, i że powinien już odejść. Spojrzał na ordynata: widok jego zsuniętych brwi i wydętych ust dotknął rządcę niemile. Oczów ordynata nie widział, gdyż były spuszczane na papiery, ale domyślał się, że wyraz ich nie jest zachęcający.
Klecz zawsze podziwiał grzeczność tego magnata względem podwładnych. Lecz wiedział, że zmarszczenie brwi, charakterystyczne wydęcie ust i wielkopańskie zaniedbanie w całej postaci nie jest u niego oznaką zbyt dobrego humoru. Rzekł z ukłonem:
— Przepraszam, że się ośmieliłem.
— O proszę pana! — odrzekł Michorowski szczególnym tonem, jakby przebaczenia i zarazem oburzenia za te przeprosiny. Wypowiedział te słowa wspaniałomyślnie i karcąco.
Podniósł przytem głowę i błyskawicznie spojrzał na Klecza. Ten pragnął już nie być w gabinecie.
— Moje uszanowanie — rzekł, kłaniając się powtórnie.
— Do widzenia — rzucił ordynat krótko, z odpowiedniem kiwnięciem głowy.
Podniósł przytem brwi nerwowym ruchem.
Klecz wyszedł. Ordynat odetchnął.
— Wiecznie skargi na ciotkę — mruknął zły — i zawsze Klecz. No, ale już dziś zrozumiał. Nie lubię dawać takich nauk.
Przeszedł się po gabinecie i pokręcił głową.
— Ten ją lubi! — rzekł prawie głośno.
Zjawił się kamerdyner Jacenty.
— Starszy pan prosi jaśnie pana do siebie.
— Dobrze. Każ siodłać konia.
Pan Maciej czytał u siebie w gabinecie, zagłębiony w staroświeckim fotelu. Na widok wchodzącego wnuka położył księgę na stoliku.
— Przepraszam, że cię wezwałem. Chcę z tobą pomówić. Może byłeś zajęty?
Waldemar uśmiechnął się.
— Choćby nawet. Czy nie uważasz, dziadziu, że jesteś pierwszym?
Staruszek podał mu rękę.
— Dobry jesteś, bardzo dobry. Tembardziej mi przykro, że ci muszę dać burę. Siadaj tu nieznośny chłopcze.
Wskazał mu fotel, stojący naprzeciw.
Waldemar nie usiadł. Przez okno zaglądał do parku, gdzie śpiewały słowiki Spytał z żartobliwym odcieniem w głosie:
— Ach, więc już ciotka dziadzię przekabaciła. Winszuję!
— Mój drogi chłopcze, niepotrzebnie draźnisz ldalkę.
— Doprawdy? Cóż zawiniłem?
— Ale cóż znowu, mój Waldy! Tylko widzisz, ja nie lubię nerwów, a ona je posiada w wysokim stopniu. Gdy je podraźnisz, mamy takie obiady, jak dzisiejszy, co miłem nie jest.