Strona:PL Mniszek Helena - Trędowata 01.pdf/026

Ta strona została przepisana.

drobne kropelki na rosnące obok kwiaty. A one zdawały się podnosić spragnione główki, barwne, pachnące. Słońce przesuwało czerwony krąg ku zachodowi, pysznie rozwinięte drzewa i wspaniałe dywany aksamitnych roślin.
Była w powietrzu promienność, lenistwo nadchodzącego wieczoru, rozmarzająca ociężałość. Spokój wiał z natury w powodzi gorącego światła, bez podmuchu wiatru. Nagle w ciszę, mąconą jedynie chórami ptaków i szeptem fontanny wpadł inny głos.
Najpierw rozległ się turkot kół, tupot wielu koni, wreszcie zagrzmiały wesołe głosy ludzkie i z za gęstwiny krzewów wjechało na żwirowany podjazd pałacu kilka pojazdów. Pierwsze powozy zaprzężone w czwórki były poważniejsze, wolant i brek wypełniony po brzegi wyglądały weselej. Rozmowy i śmiechy dochodziły głównie z breku. Tam jasne kapelusze i suknie pań zaćmiewały sobą ciemne sylwetki panów.
Stefcia, cofnięta w głąb pokoju, patrzała ciekawie.
Powozy stanęły przed gankiem, brek i wolanty zatrzymały się w szeregu i naprzeciw jej okna towarzystwo zaczęło wysiadać. W tem spojrzeli w stronę wjazdu. Panie, wymachując parasolkami, wołały:
— Spóźniony! Spóźniony! pobiliśmy pana.
Po bielejącej wśród trawników drodze pędziła wyciągniętym kłusem czwórka w lejc karych lśniących koni, kierowana przez ordynata. Siedział na koźle małego, jak cacko, wolancika i, unosząc w górę kapelusz, wymachiwał nim na powitanie. Na siedzeniu przyczepiony jechał stangret w czarnej liberji z czerwonem.
Waldemar obok breku zatrzymał konie prawie na miejscu a łagodnie.
— Prześcignęliście mnie państwo, — wołał, rzucając lejce stangretowi. — Ale proszę pamiętać, że jadę cztery mile. To coś znaczy. Przytem Brunon lazł jak żółw, musiałem go zsadzić z kozła i wówczas zacząłem was dopędzać. To mi musicie przyznać.
— Konie pańskie ogrzewały nam plecy oddechem — zawołała młoda przystojna panna o minie zuchwałej i wesołych oczach. — Próbowałam je gładzić, ale zbrudziłam tylko rękawiczkę. O, niech pan patrzy!
I wyciągnęła do Waldemara rękę, opiętą w jasną dunkę.
— Przepraszam, to nie brud, tylko pot koński. Moje konie są zawsze przeczyste — odrzekł Waldemar.
— Pan się kocha w swych koniach, prawda?
— Tak, to jedyna moja miłość.
— Bez wzajemności — dodała młoda panna z wdzięcznym uśmieszkiem.
— Voyons, monsieur, vous avez de la chance! — zawołała jedna z pań.
Waldemar ukłonił się żartobliwie.
— Jestem rozczulony, szanowne panie. Nie rozumiem tylko, po co tu stoimy. Rada starszych dawno w objęciach ciotki. Chodźmy również.
Towarzystwo znikło w ogromnych drzwiach głównej sieni. Waldemar szedł ostatni, trochę się ociągając. Kiedy mijał okno Stefci, zwolnił kroku i z poza lip rzucił prędkie, ciekawe spojrzenie.
Stefcia, myśląc, że wszyscy przeszli, wyjrzała również i spotkali się oko w oko.
Dostrzegła jego zaciekawienie. Na jej widok spoważniał, zdjął kapelusz i poszedł dalej.