Strona:PL Mniszek Helena - Trędowata 01.pdf/063

Ta strona została przepisana.

— Powinno obchodzić. Lucia jest oddana pod moją opiekę, za jej spokój odpowiedzialna jestem. Zresztą nietylko traktuję to jako obowiązek, dbam o nią z własnego przywiązania.
— Nie zjem jej przecież — bąknął Prątnicki.
— Wyraża się pan dość trywialnie... Ale mniejsza o to. Nie chcę, aby pan zakłócał spokój Luci i mącił pogodę jej myśli.
— Za to pani wyraża się kwieciście! — wybuchnął śmiechem.
Zagryzła wargi i poczerwieniała mocniej.
— Proszę, niech mi pan odpowie jeszcze słowo. Czy pan mówił Luci?...
— O czem?
— O swych uczuciach względem niej.
Edmund parsknął krótkim, rubasznym śmiechem, w którym jego cynizm ujawnił się w całej pełni. Ale ten śmiech otrzeźwił go natychmiast; odwrócił się zmieszany i zbity z tropu. Czuł, że się zdradził, złość go porwała na Stefcię, klął w duszy ją i siebie.
Stefcia zbladła. W śmiechu jego odezwała się taka ironja, taki bezwstyd, że nie można było łudzić się. Jego nagłe zamilknienie dowodziło, że i jemu wybuch ten wydał się zbyt przeźroczystym.
— Och! jakiż niski człowiek! — myślała.
Prątnicki podszedł do niej tak blisko, że musiała się cofnąć, i rzekł zdławionym głosem:
— Przed panią zwierzać się nie będę. Proszę mnie nie męczyć pytaniami.
— Ja już nic więcej wiedzieć nie chcę. Niech się pan usunie.
— A jeśli pani chce bróździć między mną a panną Lucyną — mówił rozgorączkowany, zastępując jej drogę — to ja potrafię się zdobyć na odwet...
— Doprawdy?!... Nie wiedziałam...
— To się pani dowie! — wybuchnął.
Krew jej uderzyła do głowy. Mierząc go sztywnym wzrokiem, rzekła chłodno:
— O! proszę! niech się pan nie zapomina!
— Czy ja kocham pannę Lucynę, czy nie, nikomu nic do tego. Ostrzegam!
— Mnie o pana nie chodzi, tylko o Lucię.
— Żeby się nie zakochała we mnie? Cóż pani ma przeciwko temu?
— Pan pyta?
Prątnicki spojrzał uważnie na Stefcię. Wydała mu się śliczną w gniewie. Przysunął się i usiłował wziąść ją za rękę.
— Zazdrość przez ciebie przemawia — szepnął — ty mnie jeszcze kochasz.
Panna Rudecka odskoczyła gwałtownie. Uczuła lód we krwi. Gniew i pogarda rozsadzały jej piersi. Wyrzuciła z siebie ze wstrętem.
— O głupoto! — bezczelna głupoto!
— Jak pani śmie!... jak pani śmie! — krzyknął czerwony z gniewu.
— Niech pan wychodzi natychmiast!... Proszę! — wołała Stefcia, wskazując drzwi.
Za oknami rozległ się suchy trzask motoru. Prątnicki spojrzał w okno.
Przed gankiem stał ponsowy samochód z Głębowicz, błyszczący lakierami. Wysiadał z niego Waldemar, oddając korbę palaczowi.