Strona:PL Mniszek Helena - Trędowata 01.pdf/076

Ta strona została przepisana.

— Dam do zrozumienia w sposób jak najoględniejszy, że jest tu zbyteczny.
Wszedł Jacenty, oznajmiając, że Benedykt czeka.
Pani Idalja rzekła do Waldemara po francusku:
— Kazałam mu przyjść wytłómaczyć się. Ale teraz tobie go zostawiam.
Wzruszył ramionami.
— On nic nie winien, tylko rządca. Jabym cioci radził jechać i kwestję końską pozostawić na boku. Winienem jej wdzięczność, ale wysuwać ją na pierwszy plan niema powodu. Więc jedzie ciocia, tak?
Nie czekając na odpowiedź, zwrócił się do Jacentego:
— Niech Benedykt zaprzęga kasztany.
Po odejściu kamerdynera, Waldemar spytał:
— Czy z ciocią jedzie tylko Lucia?
— Jedzie z nami Rudecka.
Gniew zadrgał na ustach Waldemara.
— To dobrze. Tylko mogłaby ją ciocia nazywać cokolwiek mniej urzędowo.
Baronowa rzuciła na niego krytyczne spojrzenie. Chciała coś odrzec, lecz Waldemar szybko skłonił się jej, dodając:
— Proszę być gotową. Czas jechać.
Wyszedł i mruknął do siebie z gniewem:
— Chciała mnie znowu poczęstować sferą.




XIV.

Błękitna tafia jeziora mieniła się opalowo, zapalała się mnóstwem złotych iskierek, płynąc jaskrawą szarfą. Chwilami pokrywał ją ciemny błękit lub szmaragdowa tęcza, albo stawała nagle nieruchomo, niewytwarzając barw, i odbijała tylko poszarpane obłoki. Jakieś zygzaki szły po fali, niby tysiące ogni, wzdymały się, rozświetlały, pozostawiając po sobie zwał piany. Z jednej strony błyszcząca szyba wody zaciemniała się równą linją od bujnej masy drzew parkowych. Ogromne korony wierzb, smukłe olchy, potężne graby, klony i drżące, rozpuszczone włosy brzóz spadały na lustrzany kryształ leżący u ich stóp. Na brzegach szumiały mięsiste tataraki i kępy trzcin o rozwianych kitach. Pojedynczo strzelały w górę na sztywnych łodygach ciemne, podłużne słupki stawowej rogóżki. Białe szmatki piany drżały u podnóża trzcin; to woda, spadająca gwałtownie w zawiłą masę korzeni, szumi, wydaje suchy szelest i pieni się z gniewu.
Lecz i na środkowym szlaku zamajaczyła biała plamka, niby mały skrawek obłoku, spadły na wodę, zwabiony roziskrzoną falą... Oto druga plamka... trzecia... całe mnóstwo spada na płynące złoto i znów wzlatuje w górę, unosząc na swej bieli kilka świetlistych iskierek. To nie obłoki — to stado mew, lśniące, pełne świergotu. Mewy cieszą się ciepłem i słoneczną roztoczą, śpiewają radosny hejnał, zanurzając śnieżne pióra w tęczowej topieli. Nad samą wodą sykają smukłe ważki, zwane panienkami, brudząc przeczysty lazur powietrza, kręcą się krzykliwe komary.
Rzeźwe podmuchy poruszają liśćmi drzew, wywołując szumy, tajemniczą gwarę przyrody. Czasem zakwili głośniej mewa, czasem odezwą się żaby, lub z głośnym pluskiem rzuci się ryba, pozostawiając po sobie szerokie obręcze wody. Zresztą cicho było na jeziorze, tylko park