Strona:PL Mniszek Helena - Trędowata 01.pdf/094

Ta strona została przepisana.
XVII.

Czerwony brek z szosy wtoczył się na boczną drogę, wysadzaną po bokach topolami. Kara czwórka rwała tęgiego kłusa, migały w słońca bronzu uprzęży, dzwoniły bogate rzędy, konie parskały, wyrzucając łbami. Ranek był orzeźwiający, pełen świeżych powiewów i nasiąkły rosą po nocnym deszczu.
Tu i owdzie na drodze błyszczały małe lusterka wody. Wysokie przydrożne topole i łany zbóż wykąpane zbierały na liście i kosy mnóstwo złotych promieni. Kurz leżał, przybity wilgocią, w powietrzu nie unosił się najmniejszy pyłek. Cały świat wyglądał jak niepokalanie czysty namiot z błękitnych iluzji, białych muślinów, złotych nici i brylantowych ozdób. Ptaki zwilżając gardełka rosą, zbieraną z liści, śpiewały rozgłośnie.
Skrzyp koników polnych dźwięczał ostro, lecz wesoło.
Wszędzie powietrze, powietrze... powietrze!
Bezmiar — nieskończoność!
Błękit, kryształ bezpylny, rosisty, działał i na dusze ludzkie. W breku nie było cieniów i nieprzyjaznych pyłków, tylko ożywcza rosa wesela, przezroczystość uśmiechów.
Śpiewały ptaki, konie parskały, ludzie śmiali się i bawili. Brek połyskiwał w słońcu czerwienią, jaśniały suknie pań, twarze zaróżowił zdrowy rumieniec poranku.
Kara czwórka pędziła, jakby konie miały skrzydła. Brek chwiał się i chuśtał na resorach.
— Panie Waldemarze, pan nas dziś wyrzuci, zanim dojedziemy do Głębowicz — zawołała hrabianka Paula Ćwilecka, siedząca po prawej stronie breku, między hrabią Trestką i młodym Wilhelmem Szeligą, bratem panny Rity. Z pod ogromnego kapelusza spojrzała zalotnie na swych sąsiadów, potem na siedzącego naprzeciw barona Weyhera i szczebiotała znowu:
— Który z panów pragnie zastąpić ordynata w powożeniu, niech podniesie dłoń do góry.
— Proszę się nie fatygować, bo ja się zastąpić nie dam — zawołał z kozła Waldemar.
— My pana zrzucimy.
— Ciekawym jak?
— Poprostu zejdzie pan na naszą prośbę.
— Nie, ja nie jestem taki grzeczny.
— Wszystko to przez pannę Ritę. Pan Waldemar pysznie jedzie, tylko pani tam niepotrzebna — wołał Trestka.
Oparł się o poręcz kozła, pochylił głowę, jakby chcący zajrzeć w twarz Ricie. Ale spiorunowała go wzrokiem.
— Siedź pan cicho, kiedy panu dobrze. A nie, to marsz na koniec breku.
— Chyba siądę na kolanach pana Wilhelma...
— Pomieścicie się państwo. Zresztą Wiluś przejdzie na pańskie miejsce.
— Protestuję! Mnie tu dobrze — odparł student, wznosząc oczy na siedzącą naprzeciw Stefcię.
— A co? widzi pani? Panu Wilusiowi tam.dobrze, a mnie tu dobrze. Tylko brak pani na vis-á-vis.