Strona:PL Mniszek Helena - Trędowata 01.pdf/112

Ta strona została przepisana.

schodowej stała okrągła grupa drzew egzotycznych. Wśród nich basen z białego marmuru z tryskającą wysoko fontanną.
Kuliste drzewa cieplarniane zdobiły schody i galerje, elektryczne lampy mieściły się u szczytu sklepień. Posadzka z tafli kamiennych tworzyła bardzo piękne wzory.
Stefcia zatrzymała się długo w tej sieni, podziwiając jej piękność. Zainteresował ją wielki zegar z kurantem, w kształcie wysokiej a wąskiej szafki, ozdobiony popiersiem bronzowym króla Zygmunta Augusta. Jako antyk wiekowy, nadawał otoczeniu ton staroświecki.
Na piętrze rozpoczął się nowy szereg salonów. Stefcia wśród tych bogactw straciła zupełnie kierunek. Nie mogła odgadnąć czy jest w głównym korpusie zamkowym, czy na którem skrzydle. Idąc, spoglądała na makaty, kobierce i gobeliny. Migały jej przed oczyma bogate ramy obrazów, wielkie żyrandole z bronzu, z malachitu lub całe z weneckiego kryształu, zwieszające się ze wspaniałych sufitów płaskich i sklepionych, zdobnych w malowidła i rzeźby. Postać jej odbijała się w ogromnych zwierciadłach lub całych ścianach lustrzanych, w których szeregi sal przybierały rozmiary nieskończone.
Stawała czysto przed jakimś obrazem, posągiem, albo grupą roślin, szczególnie cudownych palm wachlarzowych i, przebiegając szkliste posadzki, miękkie dywany, szła coraz dalej w głąb zamku. W końcu zaczął ją ogarniać lęk. Zbłądziła, ale jak wyjść z tego labiryntu, nie miała pojęcia. Nareszcie weszła do sali bardzo długiej ze sklepionym sufitem, zdobnej w płaskorzeźby i posadzkę dębową. Szeregi okien, ocienionych głębokiemi niszami, niewiele dawały światła tak, że sala była mroczna i dziwnie surowa w tonie. Pod ścianami i na środku stały sofy, kryte złotogłowiem. Staroświecki kominek przykrywała bogata wschodnia opona. Jakaś powaga zdawała się chodzić po tej olbrzymiej sali. Stefcia spojrzała w górę i dreszcz ją przeniknął. Ze wszystkich ścian spoglądało na nia mnóstwo wyrazistych oczu: sala była zawieszona portretami. Przodkowie Michorowskich naturalnej wielkości stali tu oprawni w mahoniowe ramy, okute bronzem. Patrzały na Stefcię poważne twarze dawnych wojewodów, hetmanów i senatorów. Przybrani byli w złote ryngrafy, w aksamitne delje, złotogłów, w sobole i gronostaje lub zakuci całkowicie w srebrne blachy. Innych zdobiły fraki, peruki z koronkowemi żabotami, lub świetne mundury wojskowe. Wszyscy mieli typowe, trochę wydatne usta, wyraziste rysy i oczy szare, przenikliwe, z wyrazem zuchwalstwa, energji i odrobiny szyderstwa. Mrok, panujący w sali, nadawał martwym postaciom pozory życia. Skąpe światło, dochodzące z zewnątrz, pełzało po karmazynach i bogatych futrach szat, po woskowych rękach i twarzach. Stefcia miała wrażenie, że postacie te poruszają się, że martwe szare oczy spoglądają na nią zdziwione, a usta mówią:
— Czego chcesz? Skąd się wzięłaś?
Wstrząsnęła się.
Już drugi raz doznała podobnego wrażenia, drugi raz portrety Michorowskich przerażały ją wymową martwych oczu.
Zabłąkała się w tej sali i jest sama pod pręgierzem tylu spojrzeń. Chciała wyjść, odwróciła głowę w stronę drzwi, i nagle wzrok jej padł na wielki portret w pełnem oświetleniu, przedstawiający wyniosłą postać kobiecą. W ciężkiej aksamitnej sukni, ozdobionej brabanckiemi koronkami, w perłach, stała młoda jeszcze kobieta, z głową spuszczona na