Strona:PL Mniszek Helena - Trędowata 01.pdf/121

Ta strona została przepisana.

W dolinie były altany, tunele, piramidy pnących sztamowych róż, które w festonach spływały powodzią kwiatów. Na trawnikach stały olbrzymie plecione kosze z białego drutu, napełnione różami, całe gaje, zacisza i gąszcze. Wśród nich bielały posągi bóstw mitologicznych, wazony alabastrowe i z marmuru na wysokich słupach. Kaskady róż spływały w marmurowe baseny, wśród tej grzywy kwiatów biły cienkie strumienie wodotrysków. Gdzieniegdzie świeciły białe żelazne ławeczki wyginane w tył i takie same fotele; w jednej kępie róż stały dwa małe foteliki z różowego marmuru, jak bombonierki. Karłowate niskopienne róże zdobiły obie strony uliczek, tworząc dywany, wiły się w basenie na trawnikach i oplatały posągi. Wszędzie róże i róże, jak wonny pachnący ocean. Dolina miała urok cudownego snu. Chciało się tarzać w różach.
— Bajeczne! bajeczne! — mówił zdumiony baron Weyher, nie wierząc własnym oczom.
Panowie rzucali na panie różami, rozpoczęło się małe corso.
— Do Głębowicz chyba zjeżdża mnóstwo zwiedzających. To Wersal krajowy — rzekł baron Weyher.
— O tak! dość dużo! — odrzekł Waldemar. — Jest nawet stary lokaj, spełniający rolę cicerona.
— Czy to się odbywa tylko w nieobecności pana?
— Nie zawsze. Często spotykam osoby zwiedzające w parku, zwierzyńcu lub w fabrykach. Jedynie zamek jest wówczas wyłączony. Zresztą okolica zna go już dobrze. Raz przyjmowałem owocami kilka pań z sąsiedztwa w różanej altanie i naturalnie oprowadziłem je po zamku, gdyż były ciekawe palmiarni.
— Jakto! z sąsiedztwa? Któż to taki — spytała hrabianka Paula.
— Obywatelki z okolicznych dworów.
— Ach tak!... — skrzywiła usta ironicznie. — Musiały być piękne?
— I wykształcone i dystyngowane także.
— Och!
Po tym wykrzykniku hrabianka odeszła w inną stronę.
— Co to za głosy dziecinne? — spytała Stefcia, kiedy mijali żelazną, kratę, ogradzającą park.
— To z ochronki — odrzekł Waldemar.
Otworzył żelazną furtkę i Stefcia stanęła zdumiona. Na wielkiej przestrzeni ogrodu, na zielonej murawie, pośród klombów kwitnących krzewów, bawiło się około dwieście dzieci, od niemowląt do dwunastu i czternastu lat — dziewczynki w różowych kretonowych sukienkach, chłopcy w granatowych bluzkach. W oddali widniał duży piętrowy budynek z czerwonym dachem, otoczony kwiatami, z tablicą na froncie. Na niej czerniał napis: „Ochrona Opieki Świętej Elżbiety“.
Na rozległych trawnikach stały słupy z drabinami do gimnastyki oraz inne podobne przyrządy. Dzieci miały dla siebie ogródki, wózki i małe osiołki; mniejsze bawiły się w piasku. Stefcia i jeszcze kilka osób lubowało się widokiem tej sielanki, gdy w tem pośród dzieci zapanował ruch i krzyk. Wszystkie biegły do furtki, wyciągając rączki i przepychając się jedno przez drugie.
— Pan oldynat! pan oldynat! pan... pan..
Maleństwa przy ziemi wrzeszczały;
— Pan dobji, pan dobji!