Strona:PL Mniszek Helena - Trędowata 01.pdf/152

Ta strona została przepisana.

Różowy obłok wionął na twarz Stefci.
On mówił dalej:
— Nie umiem składać życzeń „wszelkich pomyślności, szczęścia“. Podobne frazesy nie sprawiają mi ulgi wówczas, gdy naprawdę chciałbym komuś nieba przychylić, nieba według mego pojęcia, jakie może nie istnieje na ziemi. Ale do tego nie potrzba koniecznie imienin. Wyrażanie uczuć jest jak opłatek, którym się łamią tylko w wigilję. Imieniny to jako odpust, wszyscy się zbiegają do solenizanta, ale najczęściej chodzi o ten pospolity acte de présence, co jest według mnie najgłupszą instytucją na świecie.
Stefcia uśmiechnęła się.
— Jednak i pan został dziś członkiem tej znienawidzonej instytucji.
Waldemar zmarszczył brwi.
— Nie, pani. Mój przyjazd dzisiejszy można postawić w nawiasy jdynie obok zdania, wypowiedzianego przezemnie wpierw. Do osób dla mnie obojętnych przyjeżdżam zaproszony na bal, ale nigdy w dzień.
Stefcia zmieszała się, zaczęła wołać głośno:
— Luciu! Luciu!
Waldemar zapytali ze zdziwieniem:
— Pani nie jest samą?
— Jestem z Lucią, ale gdzieś mi się podziała.
W tem zaszeleściały gałęzie i Lucia z rozpędem wybiegła z krzaków. Twarz miała rozognioną i błyszczące oczy.
— Gdzie biegałaś tak długo? — spytała Stefcia.
— Zapędziłam się za orzechami. Jakie mnóstwo.
— Gdzież one są? Nazbierałaś, skoro takie mnóstwo? — pytał Waldemar, patrząc badawczo na dziewczynkę.
Lucia spuściła oczy.
— Nie zbierałam, jadłam tylko. Zresztą daleko biegałam.
— Dziwna rzecz, nie widać na tobie śladów tej dalekiej podróży po krzakach.
Stefcia zaśmiała się.
— I niewiele zużyłaś na to czasu, bo znikłaś mi przed samym przyjazdem pana. Oj ty!... Ale czemu się nie witasz?
— Zaaferowana orzechami — rzekł z dziwnym uśmieszkiem Waldemar.
Lucia czerwona powitała Waldemara trochę nieśmiało. Zrozumiała, że odgadł cel jej wyprawy, i zlękła się.
Teraz miała już pewność, że Waldemar jest zajęty Stefcią. Z ukrycia swego widziała ich doskonale. Słów dosłyszeć nie mogła, zaledwo kilka wyrazów, ale pocałunek, złożony przez Waldemara na ręce Stefci, wydał jej się dokumentem bardzo ważnym.
— Waldy, czy przyjechałeś konno, czy powozem? — zagadnęła po chwili z naiwną minką.
— Amerykanem. Może to już czas wracać?
Stracił ochotę do rozmowy przy Luci. Spojrzał na zegarek: dochodziła druga.
Lucia zawołała, że czas na obiad. Zwrócili się w stronę powrotną. Gdy zrównali się z końmi, Waldemar zaproponował przejażdżkę. Usadowił Stefcię i Lucię na przedniem siedzeniu, sam stanął za niemi, stangreta odsyłając piechotą do Słodkowic.
— Niech pani powozi — rzekł i oddał lejce Stefci.