Strona:PL Mniszek Helena - Trędowata 01.pdf/205

Ta strona została przepisana.

Mazur gorętszych wprost porywał za włosy, zniewalał do szału, budził entuzjazm.
Waldemar, niewyczerpany w pomysłach, układał coraz nowe figury. Widząc go tak rozbawionym, pan Maciej dziwił się po cichu, ale pani Elzonowska głośno mówiła, że takiej werwy dawno nie widziała u ordynata.
— Chyba w czasach, gdy bujał po świecie, lecz i wtedy był innym.
Mazur trwał długo, ale ordynat nie pozwolił mu słabnąć: przerwano go w pełni życia, chociaż wszyscy byli już pomęczeni. Sala opustoszała. Większość taneczników poszła do obficie zastawionych bufetów, a kółko arystokracji do dolnego gabinetu, gdzie była zamówiona osobna kolacja. Do sali balowej wpadła służba, uzbrojona w szczotki, zaczęła odświeżać posadzkę, niby arenę przed nowym wystąpieniem gladjatorów.
Pan Rudecki rozpamiętywał swe wrażenia. Dopomagał mu w tem sąsiad w okularach, który mówił bez przerwy, robiąc różne uwagi o tancerzach i tancerkach. Z pań chwalił najwięcej błękitną, istotnie piękną hrabinę Wizembergową, księżycową pannę Ritę i jasno-zieloną Stefcie. Tak je nazywał od koloru sukien.
W dolnym gabinecie bawiono się wybornie. Stefcia miała z jednej strony Trestkę i pannę Ritę, z drugiej młodzieńca z monoklem, który się nią ogromnie zajmował, a naprzeciw Waldemara z hrabianką Barską. Stefcia, uradowana z sąsiedztwa, miała złoty humor. Z wesołą przekorą drażniła się z Trestką, z pustym śmiechem przyjmowała umizgi młodzieńca w monoklu. Razem z panną Ritą tworzyli czwórkę niezrównaną. Waldemar dorzucał często swe atuty, co zwiększało grę słów, płynących szeroką rzeką, pełnych wytrysków dowcipu.
Hrabianka krzywiła się: drażniły ją ucieczki Waldemara do przeciwnego obozu; dokładała wszelkich usiłowań, aby go zatrzymać przy sobie, stosując wyraźną kokieterję. Na Stefcię czarne oczy hrabianki ciskały złe spojrzenia. Instynktownie czuła większe niebezpieczeństwo z tej strony. Panna ta w swej gorąco-pomarańczowej sukni, za bogatej i za poważnej na jej wiek, śniada, z włosami i oczyma czarnemi jak noc, przypominała cygańską królewnę, walczącą z dziką zazdrością o zdobycz.
Gdy patrzała na Stefcię, z twarzy jej znikało rozczulenie dla ordynata, a wypełzał gniew, prawie nienawiść, pokryta maską uprzejmego uśmiechu. Oczy gorzały dziko.
Książę Zaniecki, który pochłaniał ją wzrokiem, szepnął w zachwycie:
— Demoniczna dziewczyna! ale śliczna!
Popełnił nieostrożność: siedząca obok hrabianka Paula dosłyszała i rzekła z przekąsem:
— Ordynat nie lubi demonów w kobiecie.
Gniewało ją, że książę, siedząc przy niej zwracał oczy w inną stronę.
Zaniecki, zamiast skruchy, uradował się niezmiernie. On chciałby otoczyć ordynata całym legjonem aniołów, byle mu tylko tego demona zostawił. Księciu chodziło najwięcej o oprawę: był z liczby ludzi, którzy w pewnych wypadkach więcej cenią ramy, niż obraz.
Stefcia dostrzegła nieprzychylne błyski w oczach hrabianki, lecz nie psuły one jej wesołości. Bawiła się wybornie, nie czując skrępowania.
Dobrze przeczuwał pan Rudecki: wsiąkła już w sferę tych ludzi. Miała przytem powodzenie. Jej karnecik szczelnie zapisano nazwiskami.