Strona:PL Mniszek Helena - Trędowata 02.pdf/049

Ta strona została przepisana.

Cofnęła się, policzki ją paliły, jak ogniem. Parę razy przeszła, pokój, załamując dłonie.
— Boże! Boże! spokoju!
Otworzyła drzwi i, nie oglądając się już, nie zatrzymując, biegła w stronę białego salonu. Na progu, w cieniu adamaszkowych zasłon stanęła zadyszana, z bijącem sercem.
Waldemar zbliżył się do niej, wziął ręce i gorąco je uścisnął. Wymowne oczy wpił w jej spuszczone powieki... Rzekł pewnym głosem:
— Przejdźmy do oranżerji, tu obok. Tam spokojniej. Chcę panią o coś zapytać.
Puścił jedną jej rękę, drugą delikatnie wsunął sobie pod ramię i z pieszczotą przykrył ją dłonią. Stefcia oniemiała, drżąca, dała się prowadzić bez oporu.
Czuła, że traci przytomność. Jego bliskość i uściski upajały ją aż do zawrotu głowy. Weszli do strojnej oranżerji, przytykającej do salonu.
Kwitnące kamelje, rododendrony, wspaniałe mirty i cedry rzucały ruchome siatki na terrakotowe uliczki. Słońce oświetlało szyby okien jaskrawym blaskiem.
Waldemar zamknął drzwi salonowe i wszedł w boczną uliczkę, obsadzoną kameljami. Szli w milczeniu, poczem on przemówił serdecznym, pieściwym tonem, pochylając do niej głowę.
— Czy pani istotnie chce wyjechać? Czy to zamiar prawdziwy, stanowczy?
Stefcia odzyskała mowę.
— Najzupełniej stanowczy.
— Kiedy powzięty?
— Powróciłam już z tą myślą.
— Więc w domu zamiar powstał, w Ruczajewie?
Silniej przycisnął jej rękę.
— Domyślałem się, że wypadki ostatnie źle na panią wpłyną, ale — czy pani sądziła, że ja pozwolę na jej wyjazd? — na taki wyjazd?
Stefcia osłupiała. Odrzekła drżącym głosem:
— Wzbronić mogłaby mi pani Elzonowska, pan... nie.
Waldemar zwolnił kroku.
— Ciotka? Zapewne, z innych względów. Ale ja panią kocham — i wyjechać stąd może pani tylko — moją narzeczoną.
Powiedział to z energją, w sposób trochę nerwowy.
Stefcia zmartwiała. Płomień gorący ogarnął jej mózg. Ukwiecone kamelje zaczęły jej wirować w oczach. Rękę przesunęła po skroni.
— Jakto... pan... mnie?
On pochylił się nad nią. Jego niski głos brzmiał teraz miękko, tkliwie:
— Kocham cię, jedyna. Czyś ty tego nie wiedziała? Chcę ciebie mieć, zostaniesz moją żoną. I ty mnie kochasz, dlatego uciekasz — ale tyś moja, moja!
Wielkie szczęście bywa czasem tak potężne, że staje się cierpieniem. Uczucie Stefci w tej chwili było niemal bólem. Odurzenie trwało. Niespodziewane słowa Waldemara wlały do jej duszy tyle bezmiernej szczęśliwości, tyle światła, że dziewczyna straciła władzę