Strona:PL Mniszek Helena - Trędowata 02.pdf/131

Ta strona została przepisana.

Przycisnął jej dłonie do ust.
— Bo potrafimy go pielęgnować, a to rzecz ważna. Szczęście ma płatki delikatne, trzeba je otulać w sobole i gronostaje. Można i w prosty kożuch, byle ciepły, byle żadną szparką nie sączył się chłód. Temperaturę można podnosić, aby nie opadała.
Ordynat objął ramieniem narzeczoną i przygarnął do siebie.
— Myślałem niegdyś, że największem bogactwem i warunkiem do szczęścia jest rozum, a ubóstwem — nędza umysłowa. Teraz powiem z dopełnieniem: największem szczęściem w życiu jest miłość, młodość i rozum. To są oceany — reszta wszystko źródełka!
Stefcia patrzała głęboko w płomienne oczy narzeczonego, przysłonięte lekko powiekami. Ufność serdeczna wiała z jej fijoetowych źrenic i duchowe oddanie się ukochanemu.
— Czy wierzysz w te trzy potęgi? — spytał cichutko, zbliżając usta do jej skroni.
— Tak, i podziwiam ich siłę. One istotnie mogą zwalczyć świat.
Waldemar chciał ją ucałować, ale wyrwała się i szła do drzwi, mówiąc trochę zdyszanym głosem:
— Chodźmy na dół. Już wielki czas.
Waldemar, wzburzony poszedł za nią. Blisko wyjścia, nagle przekręcił drugą korbkę elektryczną w ścianie.
Światło, zgasło.
Stefcia krzyknęła. On gwałtownym ruchem chwycił ją w ramiona, przegiął jej głowę w tył i stłumionym szeptem mówił, pochylony nad nią:
— Nie wyrywaj mi się nigdy! Słyszysz? Tyś moja! moja!
Głos mu zadrgał chrapliwie, ramiona cisnęły ją z konwulsyjną mocą.
Stefcia zadygotała. Jego szał przeraził ją. Czuła, że omdlewa w jego uścisku i w tej czarności pokoju.
— Waldy... mój... tyś dobry — szepnęła z błaganiem, to jedno znajdując na swoją obronę.
Uderzony dźwiękiem jej słów, Waldemar puścił ją natychmiast i rozjaśnił pokój.
Stefcia wyprostowała się, ręce podniosła do głowy, poprawiając włosy. Rzęsy miała spuszczone i krwiste rumieńce.
Ordynat położył dłoń na jej ramieniu. Rzekł z uczuciem:
— Rozbroiłaś mnie! mój ty cudzie jedyny!... Daj mi usta na dowód, że mi wierzysz.
Cichym ruchem z ufnością i promieniem w oczach, błyszczących jak pasemko słońca, przysunęła do niego uśmiechniętą twarz. Gorąca pieszczota ust, choć krótka, upoiła ich. Ocknęli się i wyszli razem na oświetlony korytarz.
Marcowe roty wietrznych zawadjaków przewalały się nad zamkiem. Brzęczały żałośnie szyby okien od gęstych plag szarugi.




XXIII.

Na drugi dzień pan Rudecki z córką wyjechał z Głębowicz. Wkrótce potem wielki post zgromadził całe towarzystwo w Warszawie. Obie księżne przyjechały tam dla modlitwy, Stefcia z rodzicami do robienia wyprawy, Waldemar dla Stefci. On przywiózł i pana