Strona:PL Mniszek Helena - Trędowata 02.pdf/177

Ta strona została przepisana.

Ciężko usunął się na krzesło, rękoma ścisnął skronie.
Pan Rudecki podniósł list, przeczytał.
— Jezus Marja! — jęknął rozpacznie.
Weszła pani Rudecka.
— Co się wam stało? — spytała przerażona.
Mąż wskazał jej listy.
— Zabiliśmy dziecko! zabiliśmy tem! Straszne! straszne!
Matka Stefci przypadła do papierów.
Waldemar zerwał się z krzesła, siny na twarzy. Zęby mu zaszczękały, charczenie wychodziło z jego piersi.
— Wy przez nieuwagę, ale tamci podłością. Czemu ja o tem nie wiedziałem? Te bezczelne kłamstwa kulami bym przypieczętował! Jabym zdemaskował autorów — zapłaciliby mi krwią.
Głos jego potężniał, grzmiały w nim pioruny.
— Proszę natychmiast o konnego posłańca na pocztę! — krzyknął i wybiegł z pokoju.
W dziesięć minut potem posłaniec gnał co sił starczyło w koniu, wioząc telegramy do kilku stolic europejskich, wzywając sławnych potentatów medycznych.
W Ruczajewie płynęły godziny w strasznem natężeniu. Choroba, Stefci potęgowała się, rzadkie chwile przytomności błyskały krótko. Państwo Rudeccy tracili głowę, tylko ordynat potroił energję, był niewyczerpany. Nie odstępował od Stefci, sam ją przenosił, gdy prześcielali jej łóżko, sam zmieniał zimne okłady. Troskliwością zadziwiał doktorów. Nie sypiał, nie jadł, oczy mu gorzały jakąś tłumiącą wszystko siłą, jakąś potęgą, która druzgotała.
— Muszę ją ratować! muszę! muszę! — powtarzał z uporem.
Sędziwy profesor, znający go dawniej, kręcił głową zdziwiony; nie spodziewał się po nim tak silnych uczuć.
Jednego wieczora, kiedy Waldemar sam w pokoju klęczał przy łóżku Stefci, trzymając jej dłoń, ona przytomniej otworzyła oczy. Patrzała chwilę na niego i uśmiechnęła się.
— Waldy — wionęło cichutko z jej ust.
— Złota moja! najdroższa! dziecko moje! — szeptał Waldemar z bolesnym skurczem w krtani, okrywając pocałunkami jej ręce. — Poznałaś mnie, poznałaś?
— Waldy... — powtórzyła Stefcia.
— Jestem tu, przy tobie, jedyna, czuwam nad tobą...
Stefcia przysunęła głowę do ramienia narzeczonego i rozpaloną twarz przytuliła do rękawa jego ubrania. Ta niema pieszczota wzruszyła Waldemara. Załkało mu w piersiach. Objął ją i gorącemi ustami przylgnął do jej policzków.
— Ja chora jestem, prawda? — spytała szeptem.
— Tak, złota moja, ale już jesteś zdrowsza. Co cię boli?
— Głowa — głowa — pali mnie kamienie w głowie.
— To przejdzie — przejdzie: — wyzdrowiejesz — będziesz moją.
Gwałtownie poruszyła się, podniosła na niego oczy.
— Kochasz mnie zawsze? — kochasz? — spytała.
— Kocham, jedyna — więcej, niż własne życie. Ale nie ruszaj się, leż spokojnie.
— Kochasz mnie? Będziesz szczęśliwy? ty — nie wiesz nic — ja ciebie zabiję. — Waldy — Waldy —