Strona:PL Mniszek Helena - Trędowata 02.pdf/190

Ta strona została przepisana.

Młoda księżna odpowiedziała:
— Pan Rudecki, hrabia Brochwicz i Wiluś Szeliga.
— Ja widziałem tylko Waldemara. A na cmentarzu zdawał się kamienny, jednak sam zajrzał, czy grób wyłożony marmurem, jakby ten szczegół miał znaczenie najpierwsze. Dziwna jest jego boleść! Tak olbrzymio cierpi i drobiazgowo zabiega o wszystko, co się jej tyczy — jakby to robił na chłodno. Okropna była chwila, kiedy się z nią tak cicho żegnał. Rozdarła mi się dusza! A potem zamknięcie grobu. — Ach Boże! Czy to koniec zemsty? — czy koniec?
Księżna Franciszkowa położyła rękę na ramieniu staruszka.
— Proszę o tem nie mówić — szepnęła serdecznie — to straszne, to zanadto boli, to zanadto szarpie, proszę niech się pan uspokoi.
Pan Maciej miał skupione brwi, palcami tarł oczy.
— Ja te obrazy mam tu — tu — w mózg mi się wryły — nie zapomnę!
Starsza księżna spojrzała po wszystkich.
— Gdzie jest Waldemar? — spytała cicho.
— W swoim pokoju — rzekł lekarz. — Ale pójdę, zobaczę.
Zaległo milczenie. Pan Maciej oddychał zmęczony długą mową.
Wtem powrócił lekarz ze zmienionym wyrazem twarzy.
— Niema ordynata w pokoju. Szukałem po całym domu. Niema nigdzie.
Pan Maciej zerwał się przerażony.
— Na Boga! co to znaczy? — gdzie on jest? — może w ogrodzie?
— Broń schowałem — rzekł cicho, jakby do siebie.
Kilka osób zeszło z werandy do ogrodu, między nimi pan Maciej, oparty na ramieniu Brochwicza. Księżna została z panią Rudecką i księdzem. Modliła się cicho.
Waldemar wchodził na górę cmentarną, oddaloną o wiorstę od dworu, za olszynką ruczajewską. Po drodze spotkał biegnącego Jurka. Chłopak miał rozwichrzoną czuprynę i zapuchnięte oczy. Cały zbryzgany był błotem: widocznie znowu nurzał się w stawie po nenufery dla Stefci. Przebiegając spojrzał na ordynata z pod czerwonych powiek, trochę z ukosa, ale nie zatrzymał się. Cenił on i szanował ból Waldemara, nie mógł mu jednak darować śmierci siostry. Nie mogąc dawniej zrozumieć dokładnie, co to jest arystokracja, teraz był mniemania, że ją odgadł. Jurek w dziecinnej swej wyobraźni arystokrację miał za siedmiogłowego smoka, siedzącego na górze głębowickiej, bo tylko ten zamek znał szczegółowo z opowiadań i fotografji. Zaczął na równi ze swym nauczycielem nienawidzieć arystokratów. Z osób, będących na pogrzebie, znosił jedynie ordynata i Brochwicza, zresztą od wszystkich, nawet od Luci i księżniczek, uciekał jaknajdalej.
Teraz minął ordynata bez słowa.
Ten drgnął, ujrzawszy go przed sobą. Rysy chłopca przypominały Stefcię, nawet delikatne złoto z załomów jego czuprynki było złotem z warkocza zmarłej. Waldemar unikał młodszego rodzeństwa Stefci, nie mógł na nie patrzeć spokojnie. Przed bramą cmentarną stała dorożka. Waldemar nie zwrócił na nią uwagi. Poszedł prędko uliczką, wysadzoną brzozami, i skierował się na prawo, gdzie wśród kępy brzóz jasno-zielonych bielił się wzgórek pokryty świeżemi kwiatami. Wieńce, girlandy, pęki białych róż, lilii, gwoździków, całe sno-