sto to wspaniałe sanatorjum nawet głośni i oficjalni „wolnomyśliciele“, wykorzystujący swe „rzymsko-katolickie” lub wogóle „chrześcijańskie“ wyznanie paszportowe.
Teraz znowu mię świerzbi język, a raczej ręka, trzymająca pióro piszące. Autosugestja, pchająca mię w danej chwili ku wystąpieniu publicznemu, wolna jest całkowicie od „donkiszoterji”, ale nie mogę zaręczyć, czy jest wolną od pewnej przymieszki „megalomanji”. No, ale kto wie, czy niezbędnym warunkiem wszelkiego samodzielnego działania ludzkiego nie jest pewien stopień megalomanji czyli obłędu wielkości. Bez tego człowiekby się wcale nie ruszał, a poddany władzy przeciwnego obłędu, obłędu małości czyli „mikromanji”, całkiem by zdrętwiał i uległby paraliżowi psychicznemu.
A chodzi mi w obecnej chwili o coś nierówno ważniejszego od „fałszywej fasji” galicyjskiej. Chodzi mi o praktykowanie „fałszywej fasji” co do mej istoty duchowej i wartości społecznej przez przeszło 60 (sześćdziesiąt) lat.
Moje pochodzenie katolickie. Mój „katolicyzm“ i moja wyznaniowość w ciągu całego życia.
Pochodzę z rodziny katolickiej. Zaraz po urodzeniu (w Radzyminie w r. 1845) ochrzczono mię, nie pytając mnie wcale o zgodę. Jak w nowoczesnych państwach wszyscy mężczyźni podlegają obowiązkowej służbie wojskowej, tak znowu w państwach bez rozdziału Kościołów od państwa wszystkie nowonarodzone dzieci podlegają obowiązkowemu chrztowi albo też (przynajmniej płeć męska) obowiązkowemu obrzezaniu. A nawet przy rozdziele kościołów od państwa większość rodziców trzyma się tego lub owego wyznania. Tak więc w każdym razie byłbym ochrzczony. Do ksiąg „urzędu stanu cywilnego“ zostałem wniesiony przez księdza. Moimi rodzicami chrzestnymi byli ksiądz wikary i służąca moich rodziców.