trujący, zostałem zapytany przez urzędnika, spisującego protokół, między innemi także o to, jakiego jestem „wyznania”. Chociaż trudno zrozumieć, jaki może istnieć związek między mojem „wyznaniem” a jakością chleba, to jednak, zapytany, odpowiedziałem: „żadnego”. Protokólista określił mię jako „bezwyznaniowego”.
„Chociaż sam osobiście stoję poza wszelkiemi wyznaniami sankcjonowanemi i legalizowanemi, to jednak, szanując godność człowieka i jego prawo być tem, czem chce, broniłem wierzących katolików przeciwko zamachom na nich ze strony prawosławnych, broniłem wierzących prawosławnych przeciwko katolikom, wierzących żydów przeciwko zamachom ze strony prawosławnych lub katolików. Każdy z tych wierzących chciał mieć swego boga wyznaniowego, nie zaś boga przemocą narzuconego”.
(„Komu i na co potrzebny jest Bóg?” „M. W.” 1925 № 1, str. 11).
Dla tych ludzi ich religja, utożsamiana z wyznaniem, była jedynym elementem uszlachetniającym i uszczęśliwiającym, jedynym elementem, wznoszącym ich w ich własnych oczach ponad poziom bydlęcia; i tylko brutalny cham z instynktami sadystycznemi mógł ich tego pozbawiać.
Ale co do mnie osobiście, to również tylko brutalny cham i cynik klerykalny może mi narzucać jakieś wyznanie, pomimo że jestem człowiekiem absolutnie pozawyznaniowym. Niestety, ja sam, w stosunku do siebie samego, grałem rolę takiego chama i cynika, nie zrywając z siebie sprzecznych z mojemi przekonaniami pęt wyznaniowych. Był to jeden z objawów ludzkiej podłości i tchórzostwa.
Poczucie ohydy podobnego udawania rośnie stopniowo, coraz bardziej potężnieje i w końcu staje się nie do zniesienia, tak że nareszcie człowiek sobie powiada: trzeba z tem raz skończyć.
Chociaż ze swych uczuć, zapatrywań i przekonań pozareligijnych nie robiłem tajemnicy, jednakże, pozostając oficjalnie w łonie Kościoła katolickiego, uchodziłem i byłem uważany za wiernego syna tego Kościoła, a przynajmniej za jego sympatyka.