szcze, kiedy »urodzenie« straciło wszelki grunt faktycznego przywileju, demokratyczna Ameryka kupuje w Europie za swoje miljony utytułowanych zięciów, nie mniej zaś demokratyczna Francja też pono jest wrażliwa na blask arystokracji, którą najpierw starała się wytrzebić, a później odsunąć od wszelkiej roli społecznej. Jest, w tym pociągu, jakiś kult dla czegoś, czego nie można kupić, ani nabyć, ani nauczyć się; kult dla rasy, dla
zdarzała się tu może rzadziej; zazdrosna o swój przywilej szlachta rozniosłaby na szablach takiego zuchwalca (Pamiętniki Ochockiego); kwitnął natomiast bujnie snobizm wewnątrz-szlachecki. We Francji, szlachta, oparta na ustroju feudalnym, była ściśle rozgraniczona, skatalogowana, opatrzona przeróżnemi tytułami; w Polsce tworzyła ona olbrzymią płynną masę, od zagonowego szlachetki aż do magnata, o znacznie mniej ścisłych rozgraniczeniach. O hierarchji społecznej decydowały majątek, koligacje i »fumy«. Jeszcze większy chaos zapanował z chwilą przemiany w nowożytne społeczeństwo. Znikły zewnętrzne oznaki odrębności szlacheckiej, kontusz, karabela, a często i wieś; ogromna część szlachty — która już poprzednio była, w masie swojej, średnim stanem Polski — wypełniła kadry nowoczesnej »burżuazji«. Nie było u nas nigdy owej wyraźnej etykietki szlacheckiej, jaką stanowi francuskie de lub niemieckie von. Nazwisko nie mówi prawie nic; mógłbym wymienić kilkanaście nazwisk, które spotyka się zarówno w sferze drobnomieszczańskiej, mieszczańskiej, szlacheckiej i magnackiej. Stąd owe dyskretne wywiady: czy to »z dobrych«, czy nie z dobrych; »z tych«, czy nie z tych... W najbliższej rodzinie jeden członek może się liczyć do »mieszczaństwa«, drugi do »arystokracji«: znowuż rozstrzygają tu »fumy«. Najstarsze rodziny szlacheckie wsiąkały w burżuazję, podczas gdy inne, nieraz bardzo wątpliwe, błyszczą na wyżynach społecznych tytułami. Bo tytuły (które przyszły do Polski po rozbiorach), zamiast być wyrazem uporządkowania hierarchji, przyczyniły się raczej do jej zamącenia. Kupowane u rzą-