kiemi fanaberjami, które cię obsiadły od czasu jak zacząłeś pchać się między szlachtę.
Pan Jourdain. Starając się obracać między szlachtą, daję tylko dowód rozumu; pewno że to więcej warte, niż gnić wśród mieszczuchów.
Pani Jourdain. Także coś! ładne będziesz miał zyski ze swoich szlacheckich znajomości; dobrze wyjdziesz na pięknym hrabiczu [1], w którymś się tak zacietrzewił.
Pan Jourdain. Cicho, babo [2]; pilnuj swojej gęby. Sama nie wiesz chyba o kim mówisz. To osoba większego znaczenia niż sobie możesz wyobrażać: figura którą cenią na dworze! Toć on rozmawia sobie z królem, ot, tak, jak ja tu z tobą. Czy to nie jest prawdziwy zaszczyt, gdy wszyscy widzą, że tak dostojna osoba zachodzi do mnie raz po raz, nazywa mnie drogim przyjacielem i postępuje tak, jakgdybyśmy byli sobie równi? Nie masz pojęcia, jaki on łaskaw na mnie; w oczach całego świata obsypuje mnie uprzejmościami: nieraz jestem wprost zawstydzony.
Pani Jourdain. Tak, łaskaw, łaskaw, i przychlebiań ci nie skąpi, ale, za to wszystko, pożycza od ciebie pieniędzy.
Pan Jourdain. A choćby; czyż to nie zaszczyt dla mnie, pożyczać pieniędzy człowiekowi o takiem stanowisku? czy mogę nie uczynić tego z radością dla wielkiego pana, który mnie nazywa swoim przyjacielem?
Pani Jourdain. A on, ten wielki pan, cóż on niby robi dla ciebie?
Pan Jourdain. Phi! rzeczy, któremiby się każdy zdumiał [3], gdyby były znane światu.