liwość, z której przykład drugich wyleczyć mnie nie zdoła.
Covielle. Czy pan sobie żartuje, aby brać rzeczy na serjo z tego rodzaju człowiekiem? Czyż pan nie widzi, że on ma bzika? cóż panu szkodziło dostroić się do jego urojeń.
Kleont. Masz słuszność; ale nie myślałem, że trzeba się będzie wywodzić ze szlachectwa, aby zostać zięciem pana Jourdain.
Covielle. Ha, ha, ha!
Kleont. Z czegóż się śmiejesz?
Covielle. Z pewnej myśli, która mi przyszła do głowy. A gdyby tak, za jednym zachodem, zadrwić sobie z tego dudka, a zarazem uzyskać to czego pan pragnie?
Kleont. W jaki sposób?
Covielle. Pomysł wcale ucieszny.
Kleont. Cóż takiego?
Covielle. Przedstawiano niedawno w mieście maskaradę, któraby tutaj znakomicie się nam nadała [1]. Chciałbym tedy spożytkować to widowisko i wyprawić paradną hecę poczciwcowi. Trąci to wprawdzie komedją i to grubą; ale z nim można sobie na wszystko pozwolić: nie potrzeba zbytnio wytężać mózgownicy. Pewien jestem, iż pan Jourdain odegra cudownie swą rolę i przyjmie w świętej naiwności za dobrą monetę każde najdziksze błazeństwo. Mam aktorów i kostjumy pod ręką; niech mi pan pozwoli działać.
Kleont. Ale wytłumacz...
Covielle. Wszystko panu objaśnię. Chodźmy stąd; właśnie wraca.
- ↑ Maskaradę, któraby... W tych słowach brzmi zapowiedź iż opuszczamy grunt realny — bodaj realnością farsy — i wkraczamy w dziedzinę karnawałowego figla.