Strona:PL Morris - Wieści z nikąd.pdf/361

Ta strona została przepisana.

natychmiast posmutniała, poczem wstrząsnęła głową z żałosnem spojrzeniem i następnej zaraz chwili cała świadomość mej obecności zniknęła z jej twarzy.
Czułem się osamotniony i zgryziony ponad możność opisania słowami. Zatrzymałem się jeszcze chwilę, a potem zwróciłem się i wyszedłem z przedsionka przez aleę lipową na drogę, gdzie kosy śpiewały w najlepsze wśród krzaków swą czerwcową pieśń wieczorną.
Raz jeszcze bez żadnego świadomego wysiłku woli zwróciłem swe oczy ku staremu domowi przy brodzie, ale gdym skręcił poza róg prowadzący ku resztkom krzyża włoskowego, natknąłem na postać dziwnie kontrastującą z wesołymi, pięknymi ludźmi, których pozostawiłem za sobą w kościele. Był to mężczyzna, wyglądający staro, lecz o którym wiedziałem z przyzwyczajenia obecnie na poły już zapomnianego, że nie liczył więcej niż lat pięćdziesiąt. Twarz jego była szorstka i obłocona raczej niż brudna; oczy tępe i wypłowiałe; ciało zgięte, łydki cienkie i wrzecionowate, stopy utykające. Ubranie jego składała mieszanina brudu i łachmanów od dawna zbyt dobrze mi znanych. Gdym go mijał, dotknął kapelusza z dobrą wolą i uprzejmością, ale z niewolniczością.
Niewypowiedzianie wstrząśnięty minąłem go szybko i spieszyłem wzdłuż drogi, prowadzącej ku rzece, oraz niższej części wsi; nagle spostrzegłem,