pem. Oczy niebieskie, które snadź Anna po nim odziedziczyła, przywykłe były do rozglądania się w szerokich przestrzeniach, usta do przyjaznych uśmiechów, czoło do pogody, która może niegdyś była jego zwykłym wyrazem. Dziś, źrenice przygasłe uwypukliły się z powodu ciągłego wpatrywania się w przedmioty blizkie i drobne, na białku, zżółkłém od troski czy starości, zarysowały się krwawe żyłki, a przytem wzrok był niepewny, lękliwy, rumiane niegdyś policzki blade i zapadłe. Stać się to mogło za sprawą starości, ale także i téj wielkiéj organicznéj przemiany, jaka w nim była widoczną.
Wieku jego oznaczyć było niepodobna; włosy nawet nie dawały pod tym względem wskazówki, rzadkie i miękie ich kosmyki miały niepewny kolor, który zarówno mógł należeć do blondyna, jak do osiwiałego starca.
Gdy tak siedział, z okiem bezmyślnie przed siebie utkwioném, z opuszczonemi ramionami, można było przysiądz, że niezmierna ilość wiosen i zim zaciążyła nad nim, a znów czasem, rzadko bardzo, kiedy się ożywił, gdy podniósł czoło i w oczach zbudził się dawny wyraz, przychodziło na myśl, że nie był on tyle starym co steranym, że gdyby życie jego potoczyło się łatwiejszą koleją, mógłby może jeszcze dosiąść ognistego konia i dowodzić białym mazurem.
Ale dziś... dziś zdawał się on pomniejszać, usuwać ażeby zabierać najmniéj miejsca, nikomu nie wpaść w oczy i skryć się przed nieszczęściem, które go snadź prześladowało. Ruchy jego miały coś automatycznego, zapewne przywykł od dawna wykonywać czynności, w których myśl i wola nie brały udziału.
Przez pewien przeciąg czasu siedział w milczeniu, jakby przychodził zwolna do siebie po długiém przebywaniu w dusznéj atmosferze.
Anna kilka razy przeszła koło niego, a widząc, że nie zwraca na nią uwagi, przybliżyła się zcicha.
On siedział wciąż nieruchomy, z oczyma utkwionemi przed siebie.
Wówczas podsunęła mu pod oczy „Dziennik łódzki”.
Źrenice jego zabłysły nagle, ręce wyciągnęły się i pochwyciły pismo; ale to trwało krótko.
— Na co mi to — odezwał się, spoglądając w okno, jakby lękał się być spostrzeżonym.
— Lubisz ojcze wieczorem przeczytać gazetę.
— Na co mi to — powtórzył, jakby słów jéj nie słyszał — czyście sprzysięgli się wszyscy abym miejsce utracił? Czy nie wiecie, że p. Holzberg, od czasu jak „Dziennik łódzki” opisał sprawę, jaką miał o dzieci, które pracowały w fabryce na równi ze starszymi, nie ścierpi aby go trzymał który z jego oficyalistów?
— My go przecież nie trzymamy — odparła smutno Anna. — Choćbyśmy nawet chcieli, nie mamy na to środków.
— Zkąd-że jest?
— To Helenka Milska chwaliła powieść w odcinku, a ja chciałam ją przeczytać.
— Nie pożyczaj go więcéj, proszę cię — mówił z widoczną trwogą, zwracając niespokojne oczy na okno, przez które ciekawe oczy mogły wedrzeć się do jego mieszkania.
Anna zrozumiała i starym szalem zasłoniła szyby. Ojciec uczuł widoczną ulgę.
— Tak, tak zawsze być powinno — wyrzekł, zasiadając lepiéj w fotelu, jakby teraz dopiero czuł się u siebie.
Ale po chwili namysłu dodał:
— Nie, to nie dobrze, ludzie gotowi by pomyśleć, że mamy coś do ukrycia, skoro tak szczelnie zamykamy się przed nimi.
Pozostał czas jakiś zamyślony głęboko, rozbierając zapewne trudne zadanie, jak mu w tym razie postąpić należało, ażeby nie wzbudzić podejrzeń żadnych.
Podniósł wreszcie głowę i spotkał wzrok córki utkwiony w siebie. Uśmiechnął się do niéj, a raczéj usiłował uśmiechnąć.
— Widzisz Andziu — rzekł — o chleb jest bardzo trudno. Cóżbyśmy zrobili gdybym go stracił, a p. Holzberg nie znosi żadnéj opozycyi.
— Pan Holzberg nie ma przecież prawa mieszać się do tego co robisz lub czytasz w domu — wtrąciła żona, która słuchała męża ze wzrastającą niecierpliwością.
Mąż odwrócił głowę i spojrzał na nią przez ramię w taki sposób, jak człowiek dojrzały patrzy na nierozsądne dziecię. Nie odpowiedział nic.
— Poddałeś kark pod jego jarzmo, Feliksie — ciągnęła daléj chora — za te nędzne kilkadziesiąt rubli miesięcznie, pracujesz mu od rana do nocy jak wół roboczy i jeszcze się lękasz obrazić go myślą.
— Pan Holzberg ma prawo każdéj chwili wypowiedzieć mi miejsce, nie tłumacząc mi się z tego.
— Gdzież znajdzie drugiego takiego jak ty...
— Pan Holzberg ma w swoich biurach samych niemców — przerwał żonie, wstrząsając głową złowrogo; — czy ty nie wiesz o tém? Nas coraz mniéj... patrzą na nas jak na rarogi... wygryzają... oddalają bez powodu. Dawniéj było co innego... potem po jednemu zaczęli wyrzucać i tylko niemców przyjmują. Lękamy się narazić... Przychodzimy pierwsi, wychodzimy ostatni, pracujemy za wszystkich... a przecież...
Mówił to urywanym głosem, z jakimś rozpaczliwym spokojem.
— Alboż nie znajdziesz innego miejsca?
— Innego miejsca? Nazywam się Bosowicz, pamiętaj o tém. Gdybym był Bösewitz mógłbym na coś rachować, ale tak!...
Pochylił czoło i wyglądał teraz tak znękany, tak bezsilny, jak ofiara, którą los mógł miotać dowoli, bo ona już żadnego oporu stawić mu nie potrafi. W téj chwili wydawał się prawie zgrzybiałym, ręce jego drżały, z piersi wydobywał się z trudnością zduszony oddech.
Strona:PL Morzkowska Wśród kąkolu.djvu/11
Ta strona została uwierzytelniona.