Anna krzątała się koło herbaty, a co chwila spoglądała na ojca. Gotujący się samowar syczał i rzucał pod sufit kłęby pary, a Emil i Józia, czekając zanim siostra herbatę naleje, gryźli suche bułki z apetytem, podsyconym skąpym obiadem.
Chwila, w któréj gromadzą się przy wspólnym stole pracujące rodziny, ma nawet w ubóstwie swoje słodycze, jeśli zasiądzie wraz z nimi zgoda i miłość. Ale tu, nad tym skromnym stołem, zawisła niepewność bytu, troska o jutro. Ojciec, głowa rodziny, nie wiedział, czy zabijając się pracą potrafi dzieciom jutro chleba dostarczyć, nie miał siły i odwagi wglądać w ich naukę, w sprawy domowe, nawet o zdrowie żony pytał tylko ze zwyczaju. Czyż nie lepiéj było dla choréj umrzeć dopóki miała dach nad głową, dopóki może wierzyć, że rodzina jéj nie osiądzie na bruku?
Jedna Anna czytała te wszystkie myśli w osłupiałém spojrzeniu ojca, jak czytała śmiertelne znużenie na jego czole. I na to nie było żadnéj rady; los ich spełnić się musiał, wiedziała o tém, spełnić koniecznie, spełnić bez ratunku.
W téj chwili zastukano do drzwi kuchennych, bo mieszkanie dzwonka nie posiadało. Wszyscy spojrzeli po sobie zdziwieni, bo o téj godzinie nikt do nich nie przychodził. Anna poszła otworzyć.
— Mój ojcze! — zawołała z wyraźnym zdziwieniem w głosie.
I zanim pan Feliks powstał ze swego miejsca, ukazał się na progu kuchenki młody człowiek nieznany.
— Przepraszam — rzekł — czy mam przyjemność mówić z panem Bosowiczem.
Ton mowy, właściwy wykształconemu człowiekowi, rozbrzmiewał dziwnie w uchu mieszkańców téj biednéj siedziby i nie zdołał uspokoić gospodarza domu. On przywykł oddawna do smutnych wieści, smutniejszych jeszcze niespodzianek losu i każdy nadprogramowy wypadek przejmował go dreszczem niepokoju.
— Tak, to ja jestem — odparł niepewnym głosom.
— Więc pozwól mi się pan przedstawić. Jestem Jan Krzesławski, syn dawnego sąsiada pana; przepraszam za niewłaściwą porę, w któréj przychodzę, ale wiem, że tylko teraz mogę pana zastać.
Bosowicz wpatrywał się w gościa.
— Krzesławski! — zawołał — pamiętam, pamiętam. Jaś! Pan Jan — poprawił się szybko, przyglądając się młodzieńcowi z widoczną radością. — Przypomniałeś sobie o nas, odszukałeś...
— Pan Jan! — odezwała się Bosowiczowa — chodź‑że tu pan bliżéj, pokaż się.
Przez jakiś czas mówiono o przeszłości. Wreszcie Jan, odprowadzając na bok gospodarza domu, rzekł:
— Nie śmiałbym pana pomimo dawnéj znajomości trudzić i przypominać się, gdyby nie interes.
Na to słowo wyraz twarzy pana Feliksa zmienił się nagle i spuścił głowę z widoczném przygnębieniem.
— Interes — szepnął — acha... interes... domyśliłem się tego zaraz.
Jan obejrzał się po pokoju; nie było gdzie o interesie pomówić swobodnie.
— Nie lękaj się pan — uspakajał Jan Krzesławski — interes ten nie zagraża panu wcale, przeciwnie, gdyby się go przeprowadzić udało, mógłby wrócić zagrabiony majątek.
Sprzeczne uczucia wyraziły się gwałtownie na twarzy Bosowicza.
Chora nie mogła powstrzymać wykrzyknika, Anna wpatrywała się w gościa zdumiona.
— Jakto? — zapytał wreszcie Bosowicz głosem, w którym drgała trwoga i nadzieja.
— O oszustwie, którego pan stałeś się ofiarą, mówiłem wiele. Dlaczegóż mamy być zawsze wyzyskiwani?
Oficyalista fabryczny wstrząsnął głową, błyski nadziei zagasły mu w oczach.
— Widzi pan — wyrzekł — oni mają kapitał, a my... my jesteśmy jeszcze szczęśliwi, kiedy nam rzucą pracę, jak kość psu. To darmo!
— Tak być nie powinno, oni pana wprost okradli; wiem o tém.
— Tak, tak, ale mów pan ciszéj, straciłbym chleb, gdyby kto usłyszał.
— Pieniądze pańskie stały się podwaliną ich fortuny.
— Po co mi pan to mówisz. Alboż tego nie pojmuję. Kiedy pan wiesz wszystko... wiesz także, iż nie mam dowodu.
— Dowodu tego szukać należy!
— Bądź pan spokojny, on pewno wpadł we właściwe ręce i zniszczonym został.
— Kto to wie? Mam niejakie powody sądzić przeciwnie. Wypadek rzucił mi ślady zatargu pomiędzy Hardmutem a...
— Nie wymawiaj pan tego nazwiska! Człowiek ten jest tu tak potężny, iż jeśli istnieję, to tylko dzięki maluczkości mojéj, inaczéj... Myślałem nawet o zmianie nazwiska, ale taki pyłek jak ja... Hardmut był tylko pionkiem w jego ręku... ja... ja dałem się podejść jak dzieciak... jak głupiec... Zgubiłem moję rodzinę. A dziś...
— Czy mi pan zaufasz? — zapytał Jan. — Wiem, że ludzie, których dobréj wiary nadużyto, potem zwykle nie wierzą nikomu.
Bosowicz patrzył przez chwilę w jasne, otwarte oblicze Jana.
— Ufam — odparł — bo zresztą dlaczegożbyś mnie pan chciał gubić?
— A więc mówmy szczerze, mam jakiś ślad, potrzebuję przecież wiedzieć wszystko, nie chciałbym dotykać blizn krwawych, ale pan przecież widzi, że nie powoduje mną ciekawość.
— Słuchaj pan, historya mego nieszczęścia, jest historyą wielu nieopatrznych. Majątek mój był nadwyrężony, jak wielu innych; nie byłem wstanie dłużéj gospodarować. Przyjechał niemiec, oglądał, chciał kupić. Sprzedać niemcowi Bosowice gdziem się urodził, wychował, gdzie były prochy wszystkich moich! Nie mogłem, nie. Puściłem w dzierżawę. Dotąd wszystko w porządku. Naraz dzierżawca zapotrzebował dla swoich interesów mieć tytuł dziedzictwa. Lękałem się tego,
Strona:PL Morzkowska Wśród kąkolu.djvu/12
Ta strona została uwierzytelniona.