radziłem prawników. Ażeby uspokoić mię, Hardmut dostarczył poręczenie odpowiedzialnéj osoby za wszelkie straty, jakieby kiedykolwiek ztąd wyniknąć mogły.
— I papiery te skradzione zostały z biurka?
— Skradzione niepojętym sposobem!
— Hardmut tymczasem sprzedał Bosowice, które już znajdują się w trzeciém czy czwartém ręku; nieprawemu właścicielowi pilno było zatrzeć ślad swego czynu. Wynaleziono w nich bogate kopalnie, założono fabryki, dziś wartość ich jest ogromna a towarzystwo akcyjne, w którego posiadaniu zostają, ciągnie z nich krociowe zyski...
— Tak, tak, tak! — powtarzał Bosowicz — ja dałem to sobie wydrzeć.
— Widziałem zblizka gospodarstwo tego towarzystwa, zaprowadzili język niemiecki w administracyi, nawet zwierzchność robotniczą z Niemiec sprowadzili.
— Jak tutaj.
— I postanowiłem wytężyć siły, ażeby przynajmniéj wspólnik kradzieży, którego dosięgnąć można, został odkryty. Oto dlaczego przyszedłem do pana.
— Do mnie? Cóż ja mogę! — zawołał z rozpaczą.
— Czy nie miałeś pan podejrzenia na kogo w chwili spełnienia kradzieży? Hardmut jéj sam nie uskutecznił.
— W domu nie zginęło nic, biurko, w którém chowałem papiery zostało nienaruszone, ulotniło się z niego tylko to, co stanowiło gwarancyą mego majątku. Hardmut nawet wówczas w Bosowicach nie był obecny, a jednak wiedział on dobrze o tém, co się stało, bo od téj chwili wystąpił jako właściciel. I jeszcze śmiał się w oczy z mojego oporu.
Umilkł, jakgdyby przygniatało go wspomnienie.
— Teraz to przeszło już — wyrzekł po długiéj chwili niepewnym głosem. — Czas jakiś myślałem, że oszaleję.
Przyciskał czoło rękami, jakby ono pękało pod naciskiem żalu. W pokoju panowało takie milczenie, iż można było słyszeć przyspieszone tętna serc uderzających gwałtownie.
— I pan ma nadzieję? — spytała wreszcie szeptem prawie Bosowiczowa.
Oczy jéj świeciły gorączkowo.
— Nadzieję... to zbyt wiele. Wypadkiem pochwyciłem wątek... ślad wątku, iż nie wszystkie papiery skradzione z biurka zniszczone zostały. Hardmut najmniéj skorzystał; upominał się o większy udział w zysku i odebrał odpowiedź, iż dopóki dokument, poręczający ewentualne pańskie straty istnieje, on do niczego więcéj prawa mieć nie może.
— Zkąd pan to wiesz?
— Słów parę nieostrożnie przy mnie zamienionych w wagonie, dało mi to przekonanie. Nie miałyby one żadnego znaczenia, gdybym nie znał historyi pańskiego wydziedziczenia i nie mógł dopełnić ich w myśli...
— Czy pan nie miałeś — pytał daléj po chwili — pomiędzy służbą dworską Michała?
— Był! był ogrodnik tego imienia.
— W rozmowie o któréj wspominam pochwyciłem to imię. Prawdopodobnie on był sprawcą kradzieży; jego trzeba odszukać.
— Odszukać! od tego czasu sześć lat, sześć długich lat upłynęło.
— Czy przypominasz pan sobie nazwisko tego Michała?
Pamięć Anny przyszła w pomoc ojcu.
— Michał Wroniak — zawołała — przypominam go sobie dobrze, najtrudniejszą rzecz potrafił wykonać; spryt miał nieporównany, a nigdy w oczy nie patrzał...
— Więc mamy i rysopis — rzekł Jan — to coś znaczy. Czy może pani powiedzieć jakiego koloru miał włosy, jaki był jego wzrost, wiek...
Tego już nie pamiętała.
Jeśli to miało stanowić ślad, był tak słaby, iż szalony tylko mógł na nim budować nadzieję.