Mieszkanie, jakie sobie wynajął doktór Krzesławski nie było ani piękném, ani zbyt wygodném, ani nawet położoném w porządniejszéj dzielnicy. Wyglądało ono na tymczasową siedzibę człowieka nie przywiązującego do niéj wagi. Nie było tu żadnego przedmiotu postawionego dla efektu, dla przyjemności oka, ani dla zwyczaju. W oknach były takie tylko firanki, które przeszkadzają ciekawemu oku sąsiadów zajrzeć do wnętrza, zwyczajne półki służyły za bibliotekę, za skład narzędzi medycznych. Okna miały widok na ulicę, a raczéj na szeroką aleję przedmieścia. Naprzeciwko stały zabudowania fabryczne, z czerwonéj nieotynkowanéj cegły, z kominami, sterczącemi ku niebu jak kolumny. Na głównym budynku widniał napis złożony z wielkich czarnych liter „Herman Pifke”, do których zbiegał się ze stron wszystkich tłum złożony z kilkuset mężczyzn, kobiet, dzieci. Przed piątą otwierały się na oścież żelazne bramy dziedzińca, fakryka przyjmowała swych pracowników, z niebotycznych kominów buchały kłęby dymu, syczały olbrzymie kotły. Para, nakształt iskry elektrycznéj obiegała warstaty i machiny, które rozpoczynały swój taniec piekielny; jedne rwały podsuwaną sobie bawełnę, inne nadawały jéj kształt wałka, inne rozbierały ją na nitki i te nitki skręcały, nawijały na tkackie warstaty, a selffaktory stalową ręką przesuwały cewki... Wielki budynek drgał w swoich posadach, od dolnych pięter do szczytu, pod uderzeniem tych pulsów olbrzymich; dyszał, jęczał, piszczał, zgrzytał tysiącem swych członków, wśród których poruszało się mrowisko ludzkie, nakształt drobnych owadów wplątanych w sieć potwornego pająka, który mógł zgnieść ich wszystkich, przy jednym niezręcznym ruchu.
O dwunastéj odzywał się dzwon fabryczny, i, jak moc czartowska w legendzie utracała swą siłę skoro kur zapiał, tak na ten dźwięk maszyny zatrzymywały się w biegu, ustawał piekielny hałas. Człowiek odzyskiwał swe prawa, głos jego, nie głuszony już stokroć potężniejszym głosem żelaza i pary, rozbrzmiewał na wszystkich piętrach.
Robotnicy wybiegali i szli każdy w swą stronę, jakby ich gnała jakaś niewidzialna siła, bo godzina obiadowa była krótką bardzo; nie ubiegło pięćdziesięciu minut, gdy ten sam dzwon obwieszczał rozpoczęcie pracy. Znów budził się uśpiony potwór i dyszał do ósméj wieczór; ale kiedy wśród zapadającéj ciemności płynęła znów z bram ludzka fala, straciła ona swą wartkość. Znużenie straszne ciążyło nad tą rzeszą, zamykało jéj usta i krok opóźniało. Niektóre tylko silniejsze organizmy wychodziły zwycięzko z kilkunastogodzinnéj pracy i zachowały rzeźkość, ogół szedł wyczerpany, senny, bez ożywienia rannego, z jedną tylko żądzą spoczynku, lub z jakiemś podnieceniem nerwowém, jakby pijany, odurzony, nieprzy, tomny. Wówczas to wszczynały się kłótnie, klątwy, bójki. Kieliszek wódki starczył do zawrócenia głowy i doprowadzał do szału już nawpół oszalałych. Wybuchały zwierzęce namiętności, połyskały noże, krew płynęła.
— Obrałeś sobie mieszkanie w nieosobliwym punkcie — mówił Edmund, odwiedzając pierwszy raz Krzesławskiego.
Jan wzruszył ramionami.
— Zachęciła mię ta fabryka, którą mam przed oczami.
— Będzie to jednak świat dla ciebie zamknięty; do wnętrza jéj lekarzowi dostać się bardzo trudno. Każda fabryka strąca pracownikom pewne odsetki na pomoc w razie choroby — ale funduszem zawiaduje właściciel, on to wybiera lekarzy. O takie posady ubiega się wielu, dają one stały roczny dochód, a co najważniejsza, że dają sposobność wejścia w stosunki
Strona:PL Morzkowska Wśród kąkolu.djvu/14
Ta strona została uwierzytelniona.