Strona:PL Morzkowska Wśród kąkolu.djvu/15

Ta strona została uwierzytelniona.

z wielkimi potentatami miasta... a może w danéj chwili, np. w nieobecności domowego lekarza, sposobność leczenia najdostojniejszych katarów i chrypek. Zostać więc doktorem robotników fabrycznych tutaj nie łatwo.
— Wszystko jest trudném — odparł Jan, który słuchał uważnie — ale pomimo to usiłować trzeba...
— Ach! usiłować, usiłować zawsze i zawsze daremnie. — I podniósł ręce ruchem pełnym rozpaczliwego zniechęcenia.
— Ty nie wiesz, jak tu człowiek czuje się opasany żelazną koniecznością... atmosfera nieubłagana obejmuje go, wnika w niego przez wszystkie pory, obezwładnia, przetwarza, prowadzi nieustannie swą rozkładową pracę, aż wreszcie stać się trzeba jedném więcéj kółkiem w tym zabójczym mechanizmie, albo też... w łeb sobie palnąć!
— To wieczna śpiewka tych, którzy nie potrafią działać.
Edmund wzruszył ramionami.
— Nie trudź się daremnie pięknemi kazaniami. Wszystko co mi możesz powiedzieć, mówiłem sam sobie. I gdyby nie dwie szafirowe gwiazdki...
— Tego nie trudno się domyśleć, na dnie zrozpaczenia są zawsze szafirowe albo czarne gwiazdy... zawsze jeden pierwiastek.
— Mylisz się. Takim jak ja biedakom kochać się nie wolno... Nie śmiéj się! mówię prawdę. Nie znam jéj, nie staram się poznać. Jest biedną jak i ja, ale gdy ją widzę pochyloną nad niewdzięczną pracą, cierpliwą, wytrwałą a zawsze pogodną — i we mnie wstępuje spokój. Wówczas chciałbym zdobyć dla niéj dostatek, choć nie wiem nawet czyby go odemnie przyjęła. Potykam się znów z niepodobieństwem, znów rozbijam o kraty jakie nas opasały, i myślę, że jest to może jéj szczęściem, iż nie wie nawet o mojém istnieniu, o moich chęciach bezsilnych. Los jéj i bez tego jest ciężki. Mieszkamy w jednym domu, widzę jéj życie jak na dłoni. Dlaczegoż tak patrzysz na mnie? Czy znasz ją także?
— Znam, i cóż ztąd? Czy sądzisz, że człowiek na świecie nie ma już nic innego do roboty jak wzdychać do ocząt, jakie się spotka? Wzruszył ramionami z niecierpliwością.
— Ot — mówił daléj — chodźmy się przejść. Chciałbym poznać wasze miasto i jego zaułki.
Młodzi ludzie wyszli. Jednocześnie prawie z bramy fabrycznéj wyjeżdżało odkryte lando, zaprzężone w gniade konie. Wewnątrz siedziała ta sama panna, którą Jan widział wysiadającą z pociągu na dworcu kolejowym, i jakaś starsza kobieta, wyglądająca z twarzy na kucharkę ubraną przypadkiem w kapelusz z piórami i koronkową okrywkę. Powóz skręcał powoli na wązką ulicę i przez chwilę osoby jadące były bardzo blizkie młodych ludzi.
Edmund skłonił się skwapliwie z wielkiém uszanowaniem, a starsza kobieta odpowiedziała protekcyonalném skinieniem głowy. Oczy panny spoczęły na Janie, może go zapamiętała, bo na twarz jéj wybiegł rumieniec. W téj chwili konie ruszyły kłusem, wznosząc wkoło tuman kurzawy.
— To pani Pifke — rzekł z mimowolném przejęciem Edmund — byłem jéj przedstawiony na balu.
— Nie mam ci czego winszować — odparł Jan — zdaje się równie głupią jak brzydką.
— Jakżeż można tak sądzić z pozoru!
— Na to dość jednego spojrzenia. Zarówno silnie ujemne jak dodatnie osobistości noszą swą wartość wyrytą na twarzy. Co do pani Pifke omylić się niepodobna.
— Pifkowie należą do najbogatszych przemysłowców łódzkich — wyrzekł Edmund z tém instynktowném poszanowaniem, jakie zwykle budzi bogactwo.
— To co innego, temu bynajmniéj przeczyć nie myślę, ale ostatecznie cóż mnie ich bogactwo obchodzi?
— Wszakże to potęga!
— Więc przed każdą potęgą schylacie głowę, choćby ona wyrosła ze złego pierwiastku?
— Cóż chcesz — odparł trochę zawstydzony Edmund — ukłon jest tylko aktem grzeczności.
Jan mógł mu odpowiedzieć, że są rozmaite ukłony, a ten jaki złożył bogatéj fabrykantce, był ukłonem pokornego poddanego, ale nie chciał kłaść na to nacisku.
Pani Pifke jechała z córką na spacer; tego nie opuszczała nigdy, bo chociaż już od lat kilkunastu posiadała powóz i konie, nie mogła się jeszcze niemi nacieszyć. Przejażdżka po nierównym bruku ulic, które niegdyś przebiegała piechotą, czasem nawet z ciężarem, stanowiła dla niéj niewyczerpaną rozkosz. Nie lubiła przejażdżek za miasto; pocóż jeździć tam, gdzie widzianą być nie mogła?
Herman Pifke był sam twórcą swego majątku. Czy doszedł do niego uczciwą pracą, jak zawsze głoszą nekrologi i życiorysy, czy też, jak z cicha szeptali ludzie, węgielnym kamieniem jego była cudza krzywda, to bynajmniéj nie zmieniało faktu. Był bogaty i co za tém idzie posiadał szacunek, jakim ogół darzy miliony, bez względu na ich pochodzenie.
Przytem, jeśli co do genezy majątku mogły istnieć wątpliwości, nie istniały one względem rozumu i sprytu Pifkego. Spryt ten nie ograniczał się do zdolności robienia majątku, ale obejmował rozległe stosunki. Pifke przyswoił sobie z niezmierną łatwością powierzchowność i obejście ludzi dobrze wychowanych, przejął nawet ich gusta, ich obyczaje, i z tego powodu tworzył uderzającą sprzeczność z żoną, która była i pozostała prostą kobietą.
Wśród wspaniałości swojéj siedziby Berta Pifke czuła się zawsze obcą, splendory własnego apartamentu imponowały jéj wiécéj niż komu bądź innemu, ze czcią prawie siadała na adamaszkowych meblach, lękała się ugnieść pluszu kozetek i porysować hebanowych stołów, stawiając na nich jaką rzecz służącą do użytku. Drżała ciągle o całość każdego domowego sprzętu, jakby nie była wstanie niczém go zastąpić.
Mąż postępował tak, jakby urodził się wśród zbytku i bogactwa, umiał nawet okazać się wspaniałomyślnym i rzucić pieniędzmi, gdy tego było potrzeba. Żona martwiła się każdym wydanym groszem i z tego powodu były pomiędzy nimi ciągłe kłótnie. Pan Pifke składał wówczas pozory dobrze wychowanego człowieka i w brutalny sposób karcił swą połowicę, która nosiła nieraz ślady domowych zatargów w postaci sińców. Nie przeszkadzało to jéj przecież wcale kochać męża i sprzeczać się z nim przy każdéj sposobności.