Przed zamknięciem fabryki Pifkego szynk był zwykle pusty, wówczas Rubinka stawała przed nim i robiła swoje obserwacye. Miała dziwne oczy: w dzień promień jéj wzroku, jak u drapieżnych ptaków sięgał niezmiernéj odległości, w nocy widziała jak kot bez pomocy światła, a człowiek lub rzecz raz zobaczone nigdy nie wychodziły jéj z pamięci. Znała doskonale wszystkie wybitniejsze osobistości w mieście a Jana Krzesławskiego zauważyła od chwili, gdy pierwszy raz przechodził obok jéj szynku. Potrzebowała się dowiedzieć kto to był, jaką przedstawiał wartość, naturalnie realną, bo o innéj Rubinka nie miała pojęcia. Na mocy dopiero tych wiadomości dzieliła ludzi na dwie kategorye, tych z których mogła i nie mogła ciągnąć korzyści.
Doktor przechadzał sie tu i tam, po pustéj przestrzeni oddzielającéj fabrykę od ludniejszéj ulicy, na któréj rogu właśnie szynk się znajdował.
Kocie oczy Rubinki śledziły go wśród cienia. Za pomocą swéj tajnéj policyi musiała już dowiedzieć się kim on był, bo gdy przechodził koło drzwi zawołała:
— Dobry wieczór panu doktorowi. Może pan doktor czego potrzebuje.
Głos Rubinki był pełen obietnic, jak gdyby w jéj szynku mieściło się wszystko czego dusza zapragnąć może.
Doktor zatrzymał się.
— Zkądże mnie pani zna? — zapytał.
— No, ja znam wszystkich. Pan doktór tu przyjechał niema tygodnia i mieszka niedaleko u Schimpfa, zaraz naprzeciwko fabryki. Albo to trudno wiedzieć takie rzeczy, może jabym i trudniejsze wiedziała gdyby było potrzeba. Może pan doktor co rozkaże, proszę, bardzo proszę.
— Czegóżbym ja mógł dostać u pani?
Rubinka zaśmiała się.
— Niech pan doktor tylko zamyśli. U mnie każdy towar się znajdzie.
Jan milczał. Jakiś zamiar błysnął nagle w jego głowie.
— Towaru nie potrzeba mi żadnego, ale chciałem się o kogoś dowiedzieć.
Oczy kobiety błysnęły zadowoleniem. Miała ochotę dodać, iż pewno ten ktoś jest ładną dziewczyną, a ona takich dziewcząt zna bardzo wiele; powstrzymał ją jednak zmysł dyplomatyczny. Wszak będzie miała jeszcze czas pochwalić się swoim sprytem, a teraz należało naprzód zbadać tego nowego kundmana, przychodzącego kupować wiadomości.
— Czemu nie! odrzekła oględnie, Rubinka zna całe miasto, niech się pan kogo chce spyta, każdy to powie.
— Człowiek o którego chcę się dowiedzieć jest biedakiem.
— Oj! oj! — zawołała, — biedaków tu jest tak wiele... Pomyślała chwilę i, podnosząc na niego filuterne oczy, spytała:
— A na co panu biedak potrzebny?
— To już moja rzecz — odparł Jan. — Interes jak każdy inny. Zapłacę temu, kto mi tego biedaka wynajdzie.
— Kto ma wynaleźć jak nie Rubinka! Niby tu kto zna jak ja całe miasto? Niech pan doktor tylko powie, kto on taki?
— Włóczęga, może złodziej, sługiwał po dworach. Nazywał się Michał Wroniak.
— Co tu nazwisko! — przerwała — tacy ludzie nazywają się jak im wypada. Niech pan lepiéj powie u kogo służył? w jakiém miejscu?
— Przed sześcioma laty służył w Bosowicach, u dawnego właściciela Bosowicza. Zginęły tam ważne papiery i ogrodnik Michał przepadł bez wieści.
Pokręciła głową.
— Kto takiego odnajdzie! To mi także robota! pan doktor chyba z Rubinki żartuje?
Jan zdawał sobie sprawę z trudności położenia.
— A czy pan przynajmniéj wie, że on jest w mieście?
I na to z pewnością odpowiedzieć nie umiał. Na chybił trafił powiedział, że Wroniak pochodził z Łodzi i że tutaj miał krewnych, że widywano go tu potem.
Rubinka słuchała go uważnie.
— A kiedy to było?
— Przed rokiem.
— Z przeproszeniem, a gdzie go widziano?
— Włóczył się po szynkach i wyrzucał pieniądze.
Rubinka spojrzała podejrzliwie.
— A zkąd pan to wie? Czemu ten, co panu to mówił, Wroniaka nie wynajdzie?
— Jak nie chcecie zarobić, to...
— Co to nie chcę zarobić! Każdy chce zarobić! — zawołała z gwałtownym ruchem, jakby chciała ten zarobek wydrzeć z ręki.
Namyślała się chwilę.
— Ja panu co powiem — dodała — pan sam widzi, że to trudno! bardzo trudno. Trzeba będzie nie jednego poruszyć.
Nie przeczył.
— A wiele pan da? — pytała nachylając się ku niemu, jakby chciała wyczytać w oczach sumę, jaką poświęcić był na to gotowy.
Chciał odpowiedzieć, ale ona przerwała mu zaczęte słowo:
— Pan sam rozumie, że to musi drogo kosztować.
— Wieleż żądacie?
— Pan doktor może najlepiéj wiedzieć, ile ten człowiek jest wart dla niego.
Było w jéj twarzy tyle przebiegłości, oczy jéj tak zdawały się chcieć wyczytać najtajniejsze myśli, iż Krzesławski uśmiechnął się mimowoli, a Rubinka, która była fizyognomistką, zawołała tryumfalnie:
— Ja wiem, że nie poskąpię fatygi, a jak ja jego wynajdę, to pan doktor nie poskąpi mi stu rubelków.
Wymieniła tę sumę z nieśmiałością, niepewna, czy ją otrzymać zdoła.
— Jest to duży pieniądz, ale jeśli wskażecie mi tego człowieka — dam go...
Rubinka zaczynała żałować, że nie postawiła wyższych żądań i razem zapytywała siebie, czy ta łatwa zgoda nie kryła podstępu. Jeszcze raz badała doktora wzrokiem, jakby chcąc się przekonać, jaką wartość przedstawiało jego słowo. I albo była zadowoloną z rezultatu, albo też pojmowała, iż są rzemiosła, w których zaufanie ryzykować trzeba, bo dodała:
— No! ja będę szukać.
Strona:PL Morzkowska Wśród kąkolu.djvu/19
Ta strona została uwierzytelniona.