Strona:PL Morzkowska Wśród kąkolu.djvu/21

Ta strona została uwierzytelniona.

Tymczasem posypała się cała rzesza robotnicza z fabryki Pifkego. Zrazu szli wszyscy razem, potem dzielić się zaczęli na gromadki, gromadki na pary.
W cieniu parkanu przesuwały się dwie postacie, kobiety i mężczyzny. Ona szła naprzód, szybkim krokiem, jakby chciała uciec od swego towarzysza; on mówił łamaną polszczyzną:
— Ej! Karolowa, wy obaczyć, jak wy mnie nie chciała słuchać ja dam fajer[1] i co będzie?
Kobieta odwróciła głowę.
— Ja pójdę do zarządcy, do samego pana. Powiem wszystko, powiem, że mi nie dajecie spokoju od chwili jak mąż zachorował. Powiem, że chcecie zmusić mnie do przysięgi, że waszą żoną zostanę, że dybiecie na życie mojego, któremu jeszcze Bóg da zdrowie.
— A jak powiedzieć, wy nawet mówić po naszemu nie umiecie. A ja powiem, co wy robić bałamuctwa; komu będzie wiara — mnie czy wam?
— Puśćcie mnie panie majster — prosiła kobieta — wiecie że mój chory, ja wdową nie będę. Dziecko czeka głodne, puśćcie mnie!
— No, ja nie trzymała, ja mogę wcale puścić z fabryka — odparł z groźbą. — Ja mogę wam dać fajer, czy to mało ludzi prosi się o robotę.
Wiedziała, że gotów to zrobić, załamała więc ręce i zatrzymała się jak wryta. On spostrzegł że się wacha i chciał zaraz wstąpić na poczęstunek do Rubinki, jakby na litkup po dobitym targu.
— Nie! nie! — błagała kobieta.
Dummes Kerl — mruknął majster.
Jéj przez myśl przebiegło przyrzeczenie, że jeśli wdową zostanie, nie pogardzi oświadczynami majstra, ale zlękła się bluźnierstwa i uciekła.
Pomknęła jak strzała, mijając szybko współtowarzyszy pracy.
— Patrzcie — mówiły za nią idące robotnice — Gruszkowa ucieka przed Hafnerem.
— Nie ucieknie mu ona — odparła druga potrząsając głową — niechno tylko jéj zamrze.
Do Rubinki wstępowało wielu na kieliszek wódki. Pili ją starzy i młodzi, mężczyźni i kobiety, i dzieci nawet. Sypały się cyniczne słowa, bezecne żarty.
Dziewczęta, nie wyrosłe jeszcze z dzieciństwa, przechadzały się po dwie, po trzy razem, zapominając na chwilę o znużeniu.
Tymczasem noc zupełnie zapadła i wielkie mrowisko ludzkie, zwolnione od przymusowéj pracy, zawrzało tajemném życiem żądz i zbrodni. Rzec by można, iż budziła się w organizmach potrzeba odwetu za całodzienne przykucie do warstatów.
Wyczerpanie fabryczne objawiało się u niektórych jakiémś podnieceniem, jakąś niezdrową fantazyą, u innych drażliwością nadmierną. Złe hygieniczne warunki nie miały jeszcze czasu wypiętnować się na kilku pokoleniach, nie zkarłowaciły rasy, nie nadwątliły organizmów, więc spotkać było można prawidłowo rozwinięte postacie i muskularne ramiona, dla których wiązanie nitek było tak stosowne, jak wrzeciono Omfalii dla Herkulesa.
To też pod zasłoną nocy, gdy miasto układało się do snu, czuwali nie tylko ci, którzy w dzień mieli robotę, ale i ci, którzy byli pozbawieni zarobku, jutrzejsze pożywienie zdobyć musieli nielegalną drogą; ci ostatni, jeśli nie jedli dzisiaj, nabierali dzikości drapieżnego zwierza.
Pod cieniem parkanów i drzew, w zaułkach do których nie dochodziło światło rzadkich latarni, snuły się podejrzane postacie, przed któremi zdwajali kroku zapóźnieni przechodnie.
Łódź bawić się nie lubi, nocne życie bogatych mieszkańców miast wielkich jest tu prawie nieznane; jednakże około północy dorożka pędząca po nierównym bruku, zatrzymała się przed jedném z wejść do pałacu Pifków. Wysiadł z niéj wysoki mężczyzna, dobył klucza i otworzył drzwi wchodowe, a gdy się obrócił płacąc dorożkarzowi, księżyc oświecił twarz jego. Był to sam właściciel fabryki. Skoro posługiwał się dorożką, choć miał kilka pięknych powozów, skoro sam zadawał sobie pracę otwierania drzwi, zamiast dzwonienia na służbę, widocznie nie chciał by wszyscy z domu wtajemniczeni byli w jego nocną wycieczkę.




Wielkie fabryki zwykły dla swoich robotników stawiać domy mieszkalne.
Tak się dzieje w ogniskach przemysłowych Francyi, Niemiec, Anglii, na które Łódź ma oczy zwrócone.
Filantropia idzie tu w parze z interesem. Robotnik mając tanie i blizkie fabryki mieszkanie, jest pilniejszy, bardziéj dbały o miejsce, nie opuści go nawet w chwili nawału roboty. Przywiązuje się do swego kąta, stara się go przyozdobić.
Jedno z takich mieszkań robotniczych Pifkego zajmował Karol Gruszka; był to robotnik zdolny i pracowity, jemu powierzano najtrudniejsze roboty, zarabiał dziesięć rubli tygodniowo, a żona nie ustępowała mu w pracy i zarobku. Pobrali się przed kilkunastu miesiącami, ona była najpiękniejszą dziewczyną w fabryce, a on był tak zazdrosny, iż odzywał się głośno, że pchnie nożem każdego ktoby ją zaczepił.
Pracowali w jednéj sali. Karolowa kochała męża i drżała przed jego popędliwością, więc oczów nie podnosiła od swego warstatu. Różnie tam żartowano sobie z niéj gdy jeszcze nie była mężatką, ale od dnia ślubu nie dała sobie marnego słówka powiedzieć.
Żyli tak przykładnie przez półtora roku i może żyliby tak bardzo długo, gdyby nie to, że Gruszkę spotkał przypadek, który przybiera nieraz rozmiary wielkiego nieszczęścia. Upadł, zwichnął nogę i musiał parę tygodni przeleżeć.
Gryzło go to, bo nie mógł zarabiać, a gryzło więcéj jeszcze, że żona sama chodziła do fabryki. Mówił jéj nieraz z roziskrzonemi oczyma.
— Pamiętaj sobie Maryś!...
Nie kończył, ale ona rozumiała dobrze, co to miało znaczyć, i miała się na baczności.
Gdy nadchodziła godzina powrotu żony z fabryki, Gruszka był jak szalony i ciągle zdawało mu się, że się umyślnie spóźniła.
Był już zdrowszy i doktor obiecywał, że za parę tygodni będzie mógł pracować, byle się przez ten czas spokojnie zachowywał.
Ale jak on mógł być spokojnym? Leżąc na łóżku, klął i spoglądał na wiszący zegar, którego wskazówki posunęły się na pięć minut po ósmej.
Pokój, czysto wybielony, oświecała lampka naftowa, stojąca na okrągłym stole przed kanapą, i ognisko kuchenne, przy którém gotowała się wieczerza. Przy tém świetle widać było białe firanki w oknach, a na nich odcinały się zębate liście i czerwone kwiaty geranium, potworne łodygi kaktusa i t. p. niewymyślne rośliny, które rozweselały mieszkanie. Na ścianach, a osobliwie nad łóżkami, zawieszone były obrazy Najświętszéj Panny Częstochowskiéj i Świętych.

Łóżek wysoko zasłanych pościelą było dwa, jedno należało do Gruszków, drugie do matki Gruszkowéj, która zajmowała się porządkiem domowym, gotowaniem i hodowaniem wnuczki ośmio­‑miesięcznéj, Karolki. Nosiła ją do matki, która ją karmiła w czasie śniadania i podwieczorku, kołysała piastowała, poiła.

  1. Tak nazywają w fabrykach wydalenie.