Matka widząc, iż zanosi się na kłótnię, coprędzéj postawiła na stole dymiące, suto okraszone kartofle, a do nich wlała mleka.
— Chodźcie jeść — odezwała się swobodnie, niby nie zważając na zasępioną twarz zięcia. — Usiadł, ale się nie rozchmurzył, i jadł w milczeniu nie patrząc na żonę, która siedziała jakby nieżywa; choć co w usta włożyła, przełknąć nie była w stanie.
Mąż to dobrze widział; skoro skończył wieczerzę, zapominając o choréj nodze, przyskoczył do żony.
— Ot Karolu! — odezwała się świekra — nie forsowałbyś nogi, bo nie wiedzieć kiedy pójdziesz do fabryki.
— Co mi tam! — mruknął. — Niech Maryanna powie, co jéj się stało.
— Co się stać miało, pobraliście się blizko dwa roki, a nie znasz jeszcze żony? Dyć ona taką już jest od maleńkości; jak jéj co do głowy strzeliło, to nikomu powiedzieć nie chciała — tak było zawsze.
Matka, jak zwyczajnie matka, broniła córki i gadała co jéj przyszło do głowy, byle zięcia uspokoić; ale z nim nie łatwa była sprawa.
— Ja się tam nie pytam, co było dawniéj. Jest moją żoną, to mi wszystko wyznać musi, jak na świętéj spowiedzi!
— Cóż to ona ma wyznać. Czy zbrodnię jaką spełniła, czy co? — ujęła się matka.
Gruszkowa milczała. Zbrodni żadnéj nie miała na sumieniu, ani nawet chęci grzesznéj, a jednak zdawało jéj się, że nie może mężowi prosto w oczy spojrzeć: nienawidziła Hafnera, ale wiedziała, iż ją i męża wydali z fabryki. Na majstra nie znajdzie sprawiedliwości ani u dyrektora, bo ten zawsze przyzna swemu słuszność. Są wprawdzie inne fabryki, ale teraz nastały ciężkie czasy, nikt nowych robotników nie przyjmuje i dawnych nawet wydala.
Przyszło jéj na myśl, iż każdemu bieda na świecie, ale już kobiecie najgorsza: mąż zachorował, ona sama chodziła do fabryki i zaraz przytrafiło się nieszczęście.
Stała ze spuszczoną głową, z dzieckiem na ręku, a taka smutna, że aż litość brała patrzeć.
I Gruszki gniew stopniał nagle. Przystąpił do żony i pochwycił ją w ramiona.
— Maryś! — zawołał — powiedz mi, co ci jest... powiedz, bo...
Teraz w jego głosie dźwięczała nie groźba ale błaganie. I ona oprzeć mu się nie mogła, oparła głowę na jego piersi i wypowiedziała wszystko, co jéj leżało na sercu.
Nie było to może roztropnie z jéj strony, ale powstrzymać ani łez ani wyznania już nie mogła. Niech się dzieje co chce, a ona wierną mężowi pozostanie, niech on nią rządzi i broni.
Szeptała długo a tak cicho, że matka będąca w tym samym pokoju nic nie słyszała; mąż słuchał a na twarz uderzały mu fale krwi i znowu z niéj schodziły. Pięści zaciskał kurczowo, w oczach zapalały się płomienie, a z ust zaciśniętych, zamiast słów, wyrywał się zduszony, świszczący oddech.
Gruszkowa spojrzała i przeraziła się; takim nie widziała męża nigdy. Żeby choć swoim zwyczajem klął Hafnera i wszystkich niemców; ale nie, on był jak osłupiały. Kiedy próbowała znowu przemówić do niego, nic nie odpowiadał, tylko trząsł się cały.
Nazajutrz Gruszka zerwał się rano. Żona nie śmiała go o nic pytać. Oboje nie wiele spali téj nocy.
— Cóż Maryanna, pójdziesz? — zapytał.
Spuściła oczy.
— Czekaj — rzekł z uśmiechem dziwnym, pełnym wściekłości — pójdę i ja do fabryki. Zobaczę, czy będzie śmiał do ciebie przystąpić!
Kulał strasznie ale poszedł, nie chcąc nawet wesprzeć się na żonie, nie chcąc pokazać, że cierpi.
Hafner zobaczywszy go nic nie powiedział, spojrzał tylko na młodą kobietę takim wzrokiem, że aż ją mrowie przeszło. Zrozumiała, że go niczem przebłagać nie potrafi.
Majster sypał dnia tego na wszystkie strony nagany i klątwy, tak iż w sali mieszczącéj kilkaset warstatów, wśród piekielnego hałasu jaki sprawiały, rozbrzmiewał głos jego gwałtowny.
Hafner był niecierpianym w fabryce, przynajmniéj przez polską część robotników, ale właśnie dlatego posiadał wielki mir u pracodawców. Miał też właściwość spotykaną często na świecie, a w jego rasie częściéj niż gdzieindziéj: w miarę jak uniżał się przed zwierzchnikami, okazywał się dumnym i niedostępnym dla podwładnych. Właściwość ta była u niego tak silną, iż wyrobiła mu podwójną naturę, podwójną postawę, podwójny głos, a nawet podwójną fizyognomią. Kiedy przemawiał do robotników, głos jego podobnym był do suchego uderzenia stali o stal, a kiedy zwracał się do pana Zwirna, dyrektora fabryki, do pana Krugsta, lub Ferbeina jego pomocników, a tém bardziéj do samego pana Pifkego, miał miękkość szmeru ulatującéj pary.
Twarz jego, zawsze wstrętna z powodu grubych rysów, cofniętego czoła i wysunięcia naprzód dolnéj szczęki, nabierała wyrazu pokory i słodyczy wobec przełożonych. Było to niby przyswojone dzikie zwierzę, liżące rękę swego pana aż do chwili, w któréjby go mogło ukąsić.
Postać cała zgięta w ciągłych ukłonach, jakby skurczona w sobie i przygnieciona majestatem zwierzchności, odrazu przedzierzgała się w silną, barczystą, kiedy stawał w pośród podwładnych, zdawała się nawet wówczas wysoką z powodu głowy zadartéj do góry i nastroszonych włosów; przyczesywał je starannie, kiedy miał się spotkać z panem Zwirnem, Krugstem, Ferbeinem, a cóż dopiero z panem Pifkem! Rzecby można, iż cały jego organizm, nawet włos każdy przejęty był poczuciem głębokich różnic społecznych, uniżał się przed jednymi, ażeby tém majestatyczniéj postawić się przy innych.
Strona:PL Morzkowska Wśród kąkolu.djvu/23
Ta strona została uwierzytelniona.