W okrągłych, burych oczach Hafnera błyszczała złość, która wreszcie znalazła sobie ujście.
Błękitne źrenice Gruszki paliły się ogniem; był tak groźnym, iż majster nie mógł wytrzymać jego spojrzenia. To podwoiło wściekłość niemca.
— Heraus! heraus! — zawołał pieniąc się z gniewu — pijany robotnik nie może być w fabryka.
Tkacz zrozumiał, że słowa te do niego były zwrócone.
— Ja pijany! ja? — spytał gwałtownie, silny poczuciem swojéj niewinności.
— No ty, ty, ty... nie możesz stać prosto!
Rzeczywiście Gruszka chwiał się na choréj nodze; chciał przemówić, ale jakaś duma nie pozwoliła mu się tłumaczyć. Rzucił na majstra urągliwe spojrzenie.
— To nie ja, to chyba pijanyś ty zbóju jeden! — wrzasnął.
Hafner osłupiał.
Robotnicy, zdumieni śmiałością towarzysza, zatrzymali się nagle nad warstatami, śledząc co daléj wypadnie, a on stał przez chwilę wśród piekielnego zgrzytu machin, jak atleta gotujący się do walki. Postać jego wyprostowała się, oczy świeciły jak oczy wilka, obnażone ramiona wyciągnął naprzód, pięści zacisnął.
Hafner przestraszył się i cofnął, instynktownie szukając obrony. Pożałował jawnego wyzwania, bo miał przecież tysiączne sposoby skrytéj zemsty, bez narażania się na gniew tak straszny; zrozumiał, że miał przed sobą człowieka, który stracił panowanie nad sobą.
— Heraus, heraus! — powtarzał majster pobladłemi ustami i machinalnie sięgnął do kieszeni po nóż.
Rzeczywiście Gruszka nie wiedział już co się z nim działo; czerwone płatki latały mu przed oczami.
— Czekaj! ty szwabie! — wrzasnął i rzucił się na majstra, uderzając go pięścią w twarz.
Ale Hafner wydobył szybko rękę uzbrojoną z kieszeni i zatopił nóż w piersi tkacza. Słowa skonały Gruszce na ustach, zatoczył się i byłby padł wśród obracających się kół pod żelazne ręce selffaktorów, gdyby nie podtrzymali go towarzysze.
Powstał krzyk i gwałt w całéj sali, odrazu opróżniły się wszystkie warstaty. Krew buchała z rany, obryzgiwała nasnute pasma, na wpół wyrobione tkaniny i strumieniem spływała na podłogę.
Gruszkowa przypadła do męża, przeklinając tego, który ją i dziecko sierotą uczynił.
Wieść o zbrodni rozbiegła się jak błyskawica po fabryce i niebawem wśród zdumionych robotników, którzy potracili głowy i nie umieli dać rannemu pomocy żadnéj. Zjawił się sam pan Zwirn, zastępujący Pifkego, którego w téj chwili w domu nie było; posiał natychmiast po doktora Frömlicha.
Szczęściem, znajdował się on właśnie u pani Pifke, choréj na newralgią czy migrenę.
Obowiązki d‑ra Frömlicha miały dwie odrębne strony: obejmowały rodzinę właściciela fabryki i robotników. W dowód bowiem wysokiego uznania, jako lekarz domowy, mianowany został lekarzem fabrycznym; z tego zapewne powodu, te drugie obowiązki traktował jakby z łaski, do mieszkań robotników zaglądał jak mógł najrzadziéj i nigdy prawie nie przystępował do łoża chorego, tylko z progu dawał swoje rozporządzenia i pisał receptę w kajeciku, który zwykle na ten cel nosił przy sobie.
Miał naturę arystokratyczną, tak przynajmniéj sam utrzymywał; nie znosił nieporządku, brudu, zepsutego powietrza, które zwykle biedzie towarzyszą; swoich fabrycznych pacyentów zwał często das polnische Vieh. Z tych wszystkich powodów posiadał daleko więcéj zaufania u pracodawców niż u robotników. Ale ponieważ ci ostatni nie mieli żadnego głosu w wyborze doktora, ów brak zaufania nie przynosił mu żadnéj szkody, a nawet miał swoje dobre strony, bo robotnicy nigdy się nie skarżyli na niedbalstwo pana doktora.
O jego pochodzeniu mówiono różnie. Podobno był to syn mieszczanina, który dorobiwszy się na młynie trochę grosza, syna do szkół oddał; podobno zwał się po prostu Fromek, w szkołach przezwał się Fromskim, a późniéj, zbadawszy stosunki, zjawił się w Łodzi jako von Frömlich. Miał on powagę półmędrka, dumę kulturträgera, spryt chłopski, chciwość człowieka który żyje wśród milionerów z okruchów ich stołu, a giętkość karku czystéj krwi łodzianina.
Zawezwany nagle z saloniku pani Pifke, w którym częstowała go wyborną kawą ze świeżemi ciastami, do zadusznéj fabryki, doktor w bardzo złém usposobieniu spojrzał na rannego, który z każdą chwilą stawał się więcéj podobny do trupa. Obejrzał go jednak, a nawet przyłożył ucho do piersi. Uczyniwszy to, wzruszył ramionami w sposób świadczący wyraźnie, że niema już żadnéj nadziei.
— No cóż? — zagadnął Zwirn po niemiecku — zanieść go do szpitala? Nieprawdaż?
— Umrze zanim go do szpitala doniosą — odparł tymże językiem Frömlich, a potem zakomenderował po polsku:
— Odnieść go do domu i posłać po księdza. Spieszcie się; ja tu już niepotrzebny.
Zwirn nie był z téj konkluzyi zadowolony: natychmiastowa śmierć robotnika pogarszała sprawę Hafnera.
— Możeby się dało — szepnął — choć na parę dni życie jego przydłużyć? To będzie dla Hafnera bardzo zły interes.
Pan Frömlich się rozgniewał; chyba sam Pan Bóg mógł naprawić przebite płuca chorego, ale on cudów robić nie umiał.
Pan Zwirn kazał wziąć rannego na nosze i odnieść do domu.
Gruszkowa, idąc przy noszach, zawodziła i przeklinała. Kobiety litowały się nad nią, chciały pocieszać, doradzać, ale pan Zwirn rozkazał groźnie wrócić do roboty, bo i tak dużo zmarnowało się czasu, a maszyny próżnować nie mogły.
Zabójca skrył się gdzieś na razie i znaleźć go nie było można, zresztą i nie szukano zbyt gorliwie. Pan Zwirn był bardzo niezadowolony z wypadku, który sprawił mu tyle kłopotu; oddalił się przykazując zachowanie ścisłego porządku i zostawiając w tkalni pana Ferbeina.
Wypadek miał miejsce tak nagle, iż w saméj tkalni różnie go opowiadano. Według robotników niemców, którzy trzymali stronę Hafnera, pomocnik pana Zwirna doszedł do przekonania, iż majster dobył noża jedynie we własnéj obronie, bo Gruszka po pijanemu zrobił awanturę i otrzymał tylko to, na co zasłużył.
W podobny sposób pisze się historya.
Żałobny pochód z ciałem umierającego człowieka wychodził właśnie z bramy fabrycznéj, gdy d‑r Krzesławski zobaczył go z okna, do którego zwabiony został przez rozpaczliwe krzyki kobiety.
Wybiegł na ulicę.
— Co to jest? — zapytał.
Gruszkowa podniosła na niego w pół obłąkane oczy.
— Zabił! — wołała załamując ręce — zabił poganin, zabił... zabił...
W téj chwili ranny, otrzeźwiony na chwilę świeżém powietrzem, jęknął cicho.
— Ależ on żyje — zawołał Krzesławski.
— Ta i cóż, niewiele mu się należy — rzekł jeden z niosących — krew bucha i bucha.
— Stójcie! zatamować ją trzeba — rozkazał stanowczo i jednocześnie chustkę przycisnął do rany. — Gdzież go niesiecie?
— Doktor powiedział, że niema już co robić, a pan Zwirn kazał go odnieść do domu.
— Daleko?
Mieszkanie Gruszków znajdowało się o parę kroków; wskazano je doktorowi.
— Zapewne fabryczny doktor przyjdzie zaraz? — spytał znowu.
— Gdzie tam! kazał posłać po księdza.
A ktoś dodał:
— Gdyby to był Hafner albo Zwirn, albo jaki inny niemiec, toby go doktor nie odstąpił do saméj śmierci, i jeszcze trzeźwił po śmierci, ale jeden z naszych...
— Dopóki człowiek oddycha, nadziei tracić nie trzeba. Ja także doktor, ja ranę opatrzę.
Gruszkowa, słysząc te słowa, przestała nagle lamentować i wlepiła w Krzesławskiego oczy pełne prośby. Rana
Strona:PL Morzkowska Wśród kąkolu.djvu/26
Ta strona została uwierzytelniona.