— Należałoby go przenieść do szpitala — rzekł znowu.
— Teraz niepodobna! Spokój zupełny jest koniecznym warunkiem dla wyzdrowienia.
— Ja przecież do niego nie mam czasu przychodzić! — wybuchnął Frömlich.
— Ja za to mam czasu wiele i mogę go choremu poświęcić. Mieszkam niedaleko.
Propozycya nie podobała się Frömlichowi. Miał ochotę zapytać, kto koledze za to zapłaci, ale zamilkł.
— Hm! skoro pan bierzesz odpowiedzialność za jego życie...
— Odpowiedzialności ani ja, ani nikt wziąć nie może. Uczynię co się da uczynić i nie tracę nadziei...
Stary doktor dostrzegł w tych słowach przymówkę.
— Ja wiem — rzekł, nie mogąc pohamować się dłużéj — że wy młodzi zawsze macie nadzieję i ze śmierci nawet leczyć chcecie.
— Czy można nam to ganić?
Frömlich pomiarkował się, że zeszedł na niewłaściwą drogę.
— No, no — wyrzekł protekcyonalnie — Werden mahl sehen...
Gruszkowa, która nie rozumiała rozmowy prowadzonéj po niemiecku, podniosła spłakane oczy na Krzesławskiego, a widząc, że zabierał się do wyjścia, podbiegła ku niemu, nie zważając wcale na Frömlicha.
— Pan doktor nas nie opuści! — zawołała, chwytając jego rękę, jak tonący chwyta deskę zbawienia.
— Ma się rozumieć, zajrzę tu za parę godzin, a tymczasem pamiętajcie...
Powtórzył drobiazgowo swoje polecenia i wyszedł wraz z Frömlichem, który na niego oczekiwał.
— I pan myślisz — spytał ten ostatni, gdy znaleźli się na ulicy — że to bydło wykona pańskie przepisy?
— Ja sądzę — odparł dobitnie, powracając do polskiéj mowy — iż jasno wytłumaczone przepisy spełnią, jeśli tylko je zrozumieją; a więc trzeba do nich mówić ich językiem, pan przecież władasz nim doskonale.
Z kolei Frömlich spojrzał na kolegę, jakby zapytywał zkąd on o jego lingwistyce wiedział.
— Ja, ja — wyrzekł — ja z nimi mówię po polsku. Ale i pan doskonale zna unsere schoene Sprache.
Badał w ten sposób, czy ten nieproszony kolega znał jego pochodzenie i dlatego położył nacisk na wyraz nasz.
Ale Krzesławski nie myślał wdawać się w tłumaczenia i rozprawy.
— Sądzę — rzekł — iż dla każdego najpiękniejszy jest jego język macierzysty.
Frömlich śmiać się zaczął.
— Hm! — bąknął z widoczném przeczuciem wyższości — cóż za porównanie! Niemczyzna jest językiem rozwiniętym, naukowym, on to przyjęty być powinien przez wszystkich wykształconych ludzi...
Zdawał się z góry pewnym potwierdzenia, ale Krzesławski odparł:
— Im więcéj język jest używany, tém się więcéj kształci, każdy więc winien własnego używać. Język związany jest z najsubtelniejszemi fibrami mózgu, nie może zatem być dowolnie odrzuconym jak rękawiczka; odrzucając go, zadać sobie musimy moralne kalectwo, wypaczyć umysł. Tego także dowodzi nauka, na którą się pan powołujesz.
Frömlich uśmiechnął się z przymusem. On o najświeższych badaniach, wkraczających w dziedzinę psychologii, nie miał wcale pojęcia, do tego się przecież nie przyznał.
— Tak, tak — przywtórzył — słyszałem coś o tém, wiedza ma swoje aberacye jak poezya, sie geht auch ins Blaue — dodał z pobłażaniem; — nikt jednak nie zaprzeczy, że nauka i sztuka są to rzeczy kosmopolityczne.
Powtarzał ten zszarzany komunał z przekonaniem, pewny, że teraz przynajmniéj nie spotka zaprzeczenia.
Ale Krzesławski zawołał:
— Dziś, ten wytwór encyklopedycznego wieku nie rachującego się z rzeczywistością przestał mieć racyą bytu; pojmuję kosmopolityzm jako wzniosłe dążenie do zbratania kiedyś naradów, nigdy jako zatarcie ich indywidualnego piętna, które, przeciwnie, potęguje cywilizacya. Indywidualność jednostki lub narodu wyrabia się w miarę przychodzenia do samowiedzy. Temu pan zaprzeczyć nie możesz?
Frömlichowi trudno było przeczyć, argumentów nie mógł zaczerpnąć przy wistowym stoliku, ani na obiadach proszonych, ani w plotkach miejskich. Nie chciał jednak dać za wygraną temu młodzikowi, którego coraz szczerzéj nienawidził.
— Są jednak — zawołał — narody przodujące, do których z konieczności garnąć się muszą inne słabsze, mniéj rozwinięte i którym się słusznie przodownictwo należy.
— Nikt wiedzieć nie może w jakiéj chwili komu przodownictwo to przypadnie, dawniéj miała go Francya, dziś Anglia... Berło wiedzy i sztuki niezależném jest od wypadków, żadne działo go nie dosięgnie.
— Jutro pozostanie zawsze wielkiém pytaniem — odparł dyplomatycznie Frömlich — ale dziś, dziś każdy rozumny człowiek garnąć się musi do tych wielkich centrów cywilizacyi i wiedzy, jeśli chce zdobyć sobie sławę.
— To zależy od tego, jaką sławę mieć pragnie.
— No, sława jest jedna. Wydaj pan jakie ważne, naukowe dzieło po polsku, nikt o niém wiedzieć nie będzie, wydaj je po niemiecku, a imię pańskie stanie się głośne i za sławą pójdzie majątek.
Strona:PL Morzkowska Wśród kąkolu.djvu/29
Ta strona została uwierzytelniona.