Krzesławski z razu nic nie odpowiedział; antagonista jego miał prawo myśleć, że go wreszcie pokonał.
— Widzi pan — dodał ten ostatni z rodzajem tryumfu — w życiu wszystko trzeba brać w rachunek.
— Zapewne; zwłaszcza, jeśli kto chce dobić się tylko sławy i majątku.
— A czegóż więcéj żądać można?
— Czego? rzeczy, która nie zawsze idzie w parze ze sławą i majątkiem: pożytku naszych najbliższych.
— Jakto nie zawsze! Jeśli pan chce być pożytecznym, jeśli uczynisz jaki wynalazek, a ogłosisz go po niemiecku, rozejdzie się on po całym świecie, kiedy zaś w „waszym” języku...
Przywykły okazywać swą pogardę dla „naszego” języka, nie mógł się powstrzymać od wzruszenia ramion.
— W „naszym” języku rozejdzie się on najprzód pomiędzy swymi, a o tych najwięcéj nam iść powinno; jeśli zaś prawdziwie jest pożyteczny, obcy go sobie przyswoją. Zresztą — dodał Krzesławski — każdy postępuje jak za stosowne uważa.
— Tak, tak — potwierdził Frömlich — każdy postępuje jak uważa...
— Ale na to postępowanie ludzie sąd wydają.
— I mądrzejszemu oddadzą sprawiedliwość.
Rozmowę tę prowadzili idąc w stronę miasta, do którego podążali obadwaj.
— Kiedy pan tak bardzo chce pracować dla swoich — rzekł znowu Frömlich — to już nie wiem dlaczego osiedlać się tutaj. Pan tu będziesz miał samych niemieckich pacyentów i musisz z nimi mówić ich językiem.
— Przy łóżku chorego mówię jego językiem, jeśli mojego nie zna. Jedyny kosmopolityzm, jaki pojmuję, to kosmopolityzm miłosierdzia. Co zaś do pacyentów mojéj narodowości, widział pan sam, żem ich już znalazł.
— Co tam taki pacyent! — wybuchnął Frömlich, lecz zaledwie słowa te wymówił, poczuł ich całą niestosowność.
— To — poprawił się niezręcznie — uczynek miłosierdzia. Miłosiernym wszędzie być można. Zawsze ja dziwię się, że pan Łódź sobie wybrał...
— Badam choroby spowodowane przez różnorodny przemysł.
— Jakie choroby! — zawołał Frömlich. — Takich chorób niema wcale...
— Niema? a zatrucia przez preparaty chemiczne, a kolka garbarzy, a...
— Tak! to mogło być kiedyś, dawniéj, ale dziś, przy wzorowém urządzeniu fabryczném, kiedy właściciele robią wszystko co możliwe...
— Co możliwe? Zapominasz pan, że tu właśnie idzie o to, co możliwém nie jest. Przy największym przewiewie, jeszcze niedostrzegalne pyłki bawełniane unoszą się w powietrzu, wchodzą w organizm i osiadają w płucach. Wysoka temperatura kuźnic powodować zawsze będzie tysiące chorób. Mów pan co chcesz, przemysł ma swoje ofiary, a w walce o byt ludzie dziesiątkowani są nieustannie niewidzialnemi pociskami, które zabijają jak stożkowe kule.
Frömlich słuchał go z wrastającą niecierpliwością i zaledwie dał mu dokończyć.
— To wszystko piszą i mówią teoretycy, nie znający położenia, ale ja... ja, który mieszkam w Łodzi od lat blizko dwudziestu, ja doktor zakładów Pifkego, Höhnego, Schirmela,
Strona:PL Morzkowska Wśród kąkolu.djvu/30
Ta strona została uwierzytelniona.