Pan Pifke wyrzekł to tak stanowczo, iż musiał przekonać każdego, a cóż dopiero tych, którzy od niego zależeli.
Zwirn uważał rzecz za wyczerpaną i zaczął z innéj beczki.
— Ja zawsze mówię, że pan ludzi psuje. Oni mają takie ładne mieszkanie i tak tanio; na mieście musieliby trzy razy więcéj płacić, a za to nie są wdzięczni. Niech im pan podniesie cenę o piędziesiąt procent, to i tak jeszcze będzie dobrodziejstwo. Pan wyłożył na te domy taki wielki kapitał, że za niego byłaby prawie druga fabryka.
Pifke spojrzał z widoczném zadowoleniem na Zwirna; projekt podobał mu się, z szybkością obliczył zyski, jakieby w ten sposób otrzymał... Mógłby z nich pokryć wszystkie noworoczne gratyfikacye, dawane zwykle niemieckim urzędnikom, dyrektorom, chemikom i t. p., i jeszcze spora suma zostałaby mu się w kieszeni. Po chwili jednak odparł:
— Nie, to być nie może. Wszyscy wielcy fabrykanci budują i dają w takiéj cenie mieszkania, ja gorszym od nich być nie mogę.
Po bladéj twarzy Zwirna mignął cień rumieńca, zerwał się z krzesła.
— Natürlich! — zawołał — pan nie może być gorszym. Mnie tylko gniewa, że oni pana nie szanują jak szanować powinni, a przed tym głupim polskim doktorem to zdejmują czapki.
Pifke zdawał się nie uważać na te ostatnie słowa.
— A jakżeż tam — spytał — urządzacie się z robotą dzieci? Ja nie chcę mieć do czynienia z inspektorem fabrycznym. Pamiętaj pan o tém.
— Inspektor nie może zabronić dzieciom bawić się na dziedzińcu — odparł Zwirn z wyrazem przebiegłości, który nadał lisi charakter jego bezbarwnéj twarzy. — W razie wizyty wypuścimy je z warstatów, a ja już nauczył co gadać mają, bo inaczéj...
Zrobił wymowny ruch pokazujący, iż w danym razie wyrzuci ich z fabryki. Pifke przytakiwał głową; wyraz jego twarzy był teraz ostry, oczy miały groźne błyskawice.
— To niesłyszane rzeczy — mówił Zwirn! — tego nigdy nie było, żeby nie można w swojéj własnéj fabryce urządzać się jak potrzeba. Dzieci pracowały zawsze dopóki szły maszyny i było dobrze. Czy to my ich gwałtem brali? czyśmy im nie płacili? A teraz dzieci mają tylko ośm godzin pracować, dzieci mają się uczyć. Czego? Na co? Czy na to, żeby im się w głowie poprzewracało?
Mówił to wszystko bardzo szybko, z dziwną gadatliwością, sprzeczną z jego zwykłém milczeniem, jakby nagle pryncypał jedném zapytaniem odsunął jakąś zastawkę i puścił w ruch maszynę.
— A czy jesteś pan pewny, że nas nie oskarżą? Kto to wie...
— Nie, ja się tego nie boję. Jak my kogo odprawimy, to gdzie on pójdzie?
Logika tego argumentu uspokoiła Pifkego, a Zwirn mówił daléj:
— Chociaż ja byłbym jeszcze pewniejszy, gdyby nie te przeklęte polskie chłopy. Co z nimi robić, oni własnego interesu nie rozumieją. Żebyśmy raz przyszli do porządku i mieli tylko samych naszych?...
— Polskie chłopy to tańszy robotnik — zauważył Pifke.
— No tak; gdyby też on nie był tańszy!
Wykrzyknik wymowny.
Strona:PL Morzkowska Wśród kąkolu.djvu/34
Ta strona została uwierzytelniona.