Teraz znaleźli się wśród nizkich, w ziemię zapadłych, drewnianych domków, podobnych do chat opuszczonych, stojących rzędem przy wilgotnéj, przerzniętéj kałużami ulicy. Można było zapomnieć, że o kilkadziesiąt kroków miasto fabryczne wrzało gorączkowym ruchem. Tutaj ruch ten był innego rodzaju: przed domami, korzystając z bladego jesiennego słonka, wiło się mrowisko istot, na których nędza położyła swe piętno. Były tu kobiety karmiące żółte jak wosk niemowlęta, suchotnicze dzieci, męzczyźni wstrętnéj powierzchowności.
Wśród rzeszy szpitalników bez pomocy, bez dachu, bez chleba, widocznie napiętnowanych chorobą, wśród tych, którzy nosili na twarzy cechę kalectwa, rozpusty, zbrodni, idyotyzmu, znajdowała się i ludność do pracy zdolna, któréj jednak ręce były bezczynne, bo albo pracy nie znalazły albo jéj nie chciały.
To też na twarzach można było wyczytać wszystkie stopnie nieszczęścia, od ponuréj rozpaczy aż do sztucznego podbudzenia i zupełnéj obojętności. Byli tacy, którzy walczyli jeszcze z ostateczną nędzą, gdy inni poddawali się jéj bezspornie, nie próbowali nawet utrzymać się na powierzchni i szli na dno, jak martwe ciała pozbawione możności obrony.
Taki zbiór niedobitków społecznych istnieje w każdém większém ognisku ludzkiém; składają go wszelkiego rodzaju słabi, niedołężni, niezdolni, którzy nie potrafią wywalczyć sobie choćby najskromniejszego miejsca; tu jednak zastęp ich stały powiększał się przy każdym upadku fabrycznego ruchu, przy zmniejszaniu obstalunków, stagnacyi lub innéj przyczynie tamującéj rozwój przemysłowy. Wzbierała wówczas fala nędzy, przedmieściom bawełnianéj stolicy przybywało mieszkańców, podwajała się ilość spełnionych zbrodni, napełniały się szpitale, rosła gwałtownie śmiertelność. Epidemie powstałe w zaułkach występowały z nich groźnie, rzucały popłoch na bogatych a szczęśliwych. Nędza za swoje istnienie mściła się ogólną żałobą i śmiercią.
Przeciw zbrodni obwarowywano się kasami żelaznemi, rewolwerem w ręku, zabarykadowaniem domów; zaraza wszędzie torowała sobie drogę, czyhała w zgniłych zaułkach, wciskała się szparami okien i drzwi.
Tu było jedno z jéj głównych siedlisk.
Jan rozglądał się w około, podług wskazówek, które otrzymał, Edmund szedł za nim ciekawy dalszego ciągu. Obadwaj postępowali wśród utkwionych w siebie spojrzeń, w których drgała nieufność, płonęła chciwość i ta wściekła nienawiść przeciw odzianym i sytym, jaką się miota nędza.
— Czegóż ty się tak wpatrujesz? — zapytał Edmund.
— Czekaj, otóż jesteśmy. Dom żółtawy z zaklęsłym dachem, niedaleko szynk, numer zatarty, wchodzi się w dziedziniec przez nizką sień, w dziedzińcu na prawo izdebka, wejście do niéj wprost ze dworu, w oknie dwie szyby wybite. Tak, to tu.
Rzeczywiście weszli w dziedziniec, który różnił się od ulicy rozwieszonemi gdzieniegdzie na nizkich dachach podartemi szmatami, suszonemi na słońcu.
Środek dziedzińca zajmowała wielka kałuża, do któréj ściekały nieczystości z całego domu, z różną szybkością, według nierówności gruntu. Obok była studnia, zapewne zakażona, niezdatna do użytku, ale jedyna dla licznych mieszkańców.
Na widok wchodzących przybyszów, mieszkańcy owi wylegli z domów tłumnie i przyglądali się im nie bardzo przyjaźnie.
Rubinka miała słuszność, iż doradziła nie przychodzić tu samemu.
Strona:PL Morzkowska Wśród kąkolu.djvu/44
Ta strona została uwierzytelniona.