galskiego ognia, nadało taką grozę ojca twarzy, iż Fritz schylił się, zerwał jakiś aster, który zabłysnął mu w trawie, i podsuwając go pod oczy Amalii spytał z nienacka:
— Jak się ten kwiatek nazywa?
Panna nie spodziewała się wcale podobnéj interpelacyi, ale słysząc głos jego ochrzypły, desperacki, spojrzała i zobaczyła tak zafrasowane oblicze, iż rozśmiała się i obraziła.
— Nie wiem — odparła krótko.
Początek nie był zachęcający. Gdyby panna Amalia była robotnicą jak Jadwiga, choćby nie wiedzieć jak dumną, Fritz wiedziałby jak ma postąpić, ale z taką panną bogatą!
Nie pozostawało mu nic innego po téj niefortunnéj próbie jak zaniechać rozmowy lub daléj prowadzić ją z tego samego wątku, nakazanego przez władzę rodzicielską, bo innego znaleźć nie umiał. Schylił się więc po raz drugi i urwawszy roślinkę w trawie, zawołał znów, pokazując zdobycz swoję pannie Amalii.
— A ten kwiat?
— To przecież nie żaden kwiat!
Urwał był jakąś spóźnioną koniczynę.
— Jakto nie kwiat?
— To jakiś chwast, jakieś ziele — odparła panna.
— Ja nie widzę żadnéj różnicy — mówił Fritz, przypatrując się bladéj główce jesiennéj rośliny.
Oczy panny spojrzały szyderczo.
— Taka sama różnica — odparła bez namysłu — jaka jest pomiędzy panem a baronem Dumhaubem lub doktorem Krzesławskim.
Źrenice Fritza rozszerzyły się: co miały znaczyć słowa panny Amalii? Pytanie to przesunęło się przez ciężki jego umysł ale pozostało bez rozwiązania.
Tymczasem orkiestra, zagrawszy sentymentalnego walca, dała sygnał powrotu; usłuchały go skwapliwie młode pary. Fritz, uszczęśliwiony, że się nareszcie męczarnia jego skończyła, podał ramię pannie Amalii, a za nimi pomknął szereg tancerzy i tancerek; matki poszły za córkami.
W ogrodzie i na werendzie pozostali prawie sami mężczyźni. Krążyły pomiędzy nimi gęsto kieliszki, niektórzy obsiedli zielone stoliki, bo noc była cicha i ciepła, a w ogrodzie można było puszczać bezkarnie dowcipy i kłęby dymu, które byłyby zapełniły wszystkie pokoje i dostały się do sali balowéj.
Latarnie chińskie gasły jedna po drugiéj; gdzieniegdzie widać było na czarném tle drzew zapalone cygaro przechadzających się panów; czasem jakieś niewidzialne usta odezwały się śmiechem, słowem lub piosnką. Z tych ciemności korzystały także śmielsze pary, bo czasem mignęła tu i owdzie jaśniejsza suknia.
Pifke, krążąc pomiędzy gośćmi, zauważył snać jakąś podejrzaną postać, bo zeszedł do ogrodu bez zapalonego cygara, któreby go zdradzić mogło, i skradał się ku najskrytszym zakątkom, nasłuchując bacznie. Nagle dosłyszał z ławki, stojącéj wśród świerkowego klombu, szept dwóch głosów.
Stanął jak wryty.
— Czegóż się lękać — mówił głos męzki z niecierpliwością — któżby się domyślił...
— Już czas... powracać muszę. On jest zazdrosny; to tylko powiedzieć ci chciałam — odpowiadał głos kobiecy stłumiony i drżący — trzeba nam się strzedz.
Głos ten Pifke poznał odrazu, gniew zawrzał mu w piersi, fala krwi uderzyła do czoła, skronie pulsowały, oddech stawał się ciężki i trudny, ale stał w miejscu.
— On, zazdrosny! — wybuchnął ze śmiechem mężczyzna — chyba o damę kierową; przecież go znam.
Pifke nie mógł poznać tego głosu a jednak chciał wiedzieć kto tam był. Myśli zaczęły wirować mu w głowie, zdawało mu się, że cały świat kręci się wkoło niego. Nie mógł oddychać.
— Jesteś nieostrożny panie Wilhelmie, nie chcesz zrozumieć niebezpieczeństwa.
— Wilhelm — szepnął do siebie Pifke, ale to imię nie przypominało mu nikogo.
Kobieta wybiegła z alei i omal nie wpadła na Pifkego, musnęła go tylko suknią i skierowała się ku pałacowi.
Pifke stał nieruchomy, wsparty o drzewo; choćby chciał się ruszyć, nie był wstanie tego uczynić. Pięści zaciskał gwałtownie, w oczach czuł ogień.
Strona:PL Morzkowska Wśród kąkolu.djvu/52
Ta strona została uwierzytelniona.