— Dziś już — mówiła daléj — urodzenie nie byłoby powodem do rozłączenia kochanków: hrabiowie i książęta żenią się z mieszczankami. Nieprawdaż?
— Jeżeli mieszczanki są bogate — odparł Jan — ale przestrzeń pomiędzy ubogą dziewczyną a bogatym paniczem nie zmniejszyła się wcale. Gdyby Schiller żył dzisiaj, nie potrzebowałby wiele zmieniać w swoim dramacie.
Cóż ją obchodziły ubogie dziewczyny, przecież nie należała do ich rzędu; rozczulając się nad losem Luizy, miała samę siebie na myśli.
— Jak to pan rozumie? — zapytała, zatapiając w doktora spojrzenie.
— Rozumiem, że pomiędzy synem właściciela fabryki a robotnicą istnieje taka sama przestrzeń, jak pomiędzy Ferdynandem a jego kochanką.
— Ach! robotnice — wyrzekła z lekceważeniem.
— Tak samo mówił ojciec Ferdynanda o Luizie; widzi więc pani, iż nie zmieniło się nic, różnice społeczne istnieją jak istniały, ludzie zawsze rozczulają się nad książkowemi nieszczęściami daleko łatwiéj niż nad rzeczywistemi.
— Prawda! — westchnęła dobrodusznie panna, nie pojmując, że słowa te do niéj się właśnie stosowały.
Potem dodała:
— Któż miłość rozumie?
— Możesz pani raczéj zapytać, kto kochać umie?
— Umieć kochać — powtórzyła panna — alboż tego uczyć się trzeba?
— Przedewszystkiém trzeba zapomnieć o sobie.
Nie miał ochoty przedłużać téj czczéj rozmowy, poszedł więc do chorego, pocieszył go i chciał odejść.
— Pan pewno bardzo zajęty, inaczéj nie odchodziłby tak prędko?
— Rzeczywiście jestem bardzo zajęty — odparł szybko.
— Czem? — zapytała natarczywie.
Przyszło mu na myśl uderzyć w struny miłosierdzia i zobaczyć, czy mu oddźwiękną.
— Gdybyś pani tylko spojrzała uważnie wkoło siebie, nie zadawałabyś podobnego pytania. Czy znasz pani przedmieścia miasta? czy zapuszczałaś kiedy wzrok do tych brudnych nor, gdzie całe gromady ludzi żyją w ostatecznéj nędzy?
— Abscheulich! — wykrzyknęła. — Ale cóż pan na to poradzi?
— Nędza jest rodzicielką chorób; ja tylko ulgę przynieść mogę ale potrzeba tam coś więcéj, potrzeba tego powszedniego chleba, o który codzień prosimy.
— Biedni ludzie — wyrzekła głosem pozbawionym owych ciepłych tonów, z jakiemi mówiła o nieszczęściach urojonych bohaterów poezyi.
Nie pomyślała wtedy o tém, iż nędzy ludzkiéj ulżyć można doraźnie, pieniędzmi. Nie była przyzwyczajoną do dobroczynności, którą chlubią się niektórzy bogacze.
Jan jednak nie dał się odstręczyć; pragnął naprowadzić ją na nieznane dla niéj drogi.
— Widziałem — mówił — robotnicę kalekę, którą wyrzucono z fabryki; utrzymywała ona dzieci swoją pracą, a dziś nie ma dla nich dachu, ani kawałka chleba.
— Biedna kobieta — powtórzyła znowu bezdźwięcznym głosem.
Zdawała się nie pojmować dlaczego on jéj o tém mówi.
— Robotnicę — ciągnął Jan daléj, niezrażony — majster niemiec wydalił niesprawiedliwie, przez złość, że nie rozumiała go dobrze.
Okoliczność ta nie zwróciła uwagi Amalii, wydalenie z fabryki zdawało się jéj rzeczą naturalną.
Strona:PL Morzkowska Wśród kąkolu.djvu/56
Ta strona została uwierzytelniona.