Bo gdy nadszedł czas zimy, co świat śniegiem ścieli,
Kłębiąc spiętrzone wiry przepastnych topieli,
A bezdeń mórz ruchliwą i mokre posady
Ryły wciąż wichrów wściekłych hukliwe gromady,
Morza toń rozszalałym siekąc uraganem,
Żeglarz już okręt czarny po morzu smaganem
Ciągnął do brzegów suchych[1] bezpiecznej przystani,
Rozhukanej i zdradnej strzegąc się otchłani.
Lecz ciebie strach nie wstrzymał mroźnej nawałnicy,
Wielkoduszny Leandrze! a hasło z wieżycy,
Błyszcząc znanem światełkiem, co ci dziewosłębi,
Uwiodło cię, coś gardził rykiem wściekłych głębi,
O zdradne i okrutne! Hero zaś nieboga,
Winna była, gdy zima zbliżyła się sroga,
Pozostać bez Leandra i przelotnej owej
Nie świecić więcej gwiazdki ich ślubnej alkowy!
Lecz ją szał i los[2] przemógł: więc w szału brnąc toni,
Śmierć już, nie Miłości pochodnię ma w dłoni!
Noc była — kiedy wichry fal ziejące grzmotem,
Wichry, mroźnym oddechem rażące jak grotem,
Tłumnie ku brzegom morskim runęły zawieją.
Lecz i wtedy Leander ożywion nadzieją
Uściśnienia kochanki, podążał miotany
Na fal grzbiecie. Już bałwan roztrąca bałwany,
Otchłań wre — a z powietrzem zmieszało się morze!
Strona:PL Muzajos - Hero i Leander.djvu/31
Ta strona została uwierzytelniona.