— Te młodą kanię daj mi, Orliku, dla mojej sowy, bo co z nią będziesz robił? — rzekł strzelec ryzemburski, biorąc strzelbę na ramię.
— Ależ bardzo proszę!
— My wam tę kanię jutro wczesnym rankiem zaniesiemy! — wołali chłopcy.
— Ale musicie przecież iść do szkoły.
— Na jutro pozwoliłam im zostać w domu, żeby się nacieszyli gościem — rzekła matka.
— No to ja swoich urwisów też na jutro od szkoły uwolnię, żeby mieli uciechę. Przyjdźcie więc do nas! Bywajcie zdrowi i dobrej nocy!
— Uprzejmy pan brat z doliny, jak pan Beyer nazywał swego kolegę ryzemburskiego, podał wszystkim rękę, zawołał Hektora, który się Orlikowi bardzo podobał i wyszedł z domu. Rano, zanim dzieci się ubrały, Orlik stał już na tratwie, jednej z tych, którym razem z ojcem towarzyszyli. Po śniadaniu pan Beyer udał się z chłopcami do leśniczówki w Ryzemburgu, a babunia z Adelką i Basią poszły do gospody, żeby się pożegnać z Kubą. Świetlica w gospodzie była przepełniona. Matki i ojcowie żegnających się żołnierzy, koledzy, siostry i znajomi byli tu zgromadzeni. Chociaż jedni drugim dodawali otuchy, chociaż i Krysia i gospodarz nie nadążyli gościom nalewać, aż nawet Kuba musiał pomagać, chociaż młodzież wyśpiewywała wesołe pieśni żołnierskie i inne, żeby sobie serca dodać, wszystko nie zdało się na nic; nawet się nikt nie upił, jak to dawniej bywało, gdy młodzież odchodziła do wojska. Na czapkach mieli młodzi gałązki jedliny, swawolili, śpiewali, ale nie z nadmiaru szczerej wesołości, tylko żeby zagłuszyć tęsknotę i niepokój. W sercu nawet najdzielniejszego chłopaka była jakaś iskierka nadziei, że może się jeszcze coś odmieni. Cieszyli się też chłopcy, że dziewczęta ich żałują, radzi byli miłości rodzicielskiej, która potężną falą przelewała się przez brzegi serc i ust, jak wody podziemne wytryskują na powierzchnię źródłami. Choć tam ojcowie byli smutni, to jednak miło im było słyszeć, gdy znajomi mówili
Strona:PL Němcová Babunia.djvu/240
Ta strona została skorygowana.