kaniu, lasy są pełne zapachu i śpiewu, wszystko jest odrazu jakby wyczarowane. Potem chodzenie po lesie i wystawanie na czatach jest rozkoszą. Dwa razy na tydzień chodzę sobie na Snieżkę; kiedy z tej wysokości widzę wschodzące słońce, a cały ten Boży świat leży mi pod nogami, to myślę, że jednak nie opuściłbym gór, bo wtedy chętnie zapomina się o wszystkich trudach.
Pan Beyer przynosił dzieciom ładne kryształy, opowiadał im o górach i jaskiniach, w których te kryształy znajduje, przynosił im mech pachnący jak fijołki i chętnie opowiadał o ogródku Krakonosza, który jest przecudny, a do którego pan Beyer razu pewnego podczas strasznej wichury i zamieci śród gór zabłądził.
Przez cały dzień, póki strzelec był w domu, chłopcy nie odstąpili od niego ani na krok, chodzili z nim nad rzekę, przyglądali się, jak spławia drzewo, jeździli tratwą. Gdy zaś nazajutrz pan Beyer żegnał się z gospodarzami, płakali, i razem z babunią odprowadzali go kawałek drogi. Pani Proszkowa dawała mu zawsze tyle jedzenia na drogę, ile tylko mógł unieść. — No, na przyszły rok, da Bóg, znowu się zobaczymy. Bywajcie zdrowi! — Tak się żegnał, odchodząc długiemi krokami. A dzieci przez parę dni opowiadały sobie o dziwach i okropnościach w Karkonoszach i o panu Beyerze, i cieszyły się, że znowu będzie wiosna, jak minie lato i zima.